Im więcej powstaje knajp wege, tym większe mam względem nich oczekiwania. Nie jesteśmy już na początku tej drogi, wprost przeciwnie – jesteśmy w samym epicentrum mody na wegetarianizm. Uważam, że to pozytywne przede wszystkim dlatego, że nawet wszystkożercom zapewnia różnorodność. Ale skoro konkurencja jest coraz większa, to naturalną koleją rzeczy powinna być coraz większa kreatywność i naprawdę rozsądne ceny.
Lubię wege i to bardzo, lubię warzywa i cieszy mnie, że powstaje coraz więcej miejsc serwujących taką kuchnię. Mam tylko jedno zastrzeżenie. No, może dwa. Bycie wege to często tylko lans, podążanie za modą. Nie twierdzę, że dotyczy to wszystkich, ale wielu z pewnością. Tak więc zbierają się w tych nowych-hiper-super-duper-trendy miejscach ludzie w płaszczykach po prababci i jedzą bez przekonania kaszę z kupką rukoli. Ale za to z głębokim poczuciem własnej zajebistości. Niestety – to nie zajebistość, to jedzenie. Do tego taki jego rodzaj, którego cały czas się dopiero uczymy. Co samo w sobie jest dość zabawne, bo w kuchni typowo polskiej jest sporo dań bezmięsnych. Ale dzisiaj podać coś z konotacjami typowo polskimi w takim modnym miejscu to niezły blamaż.
W zwykłej kuchni, która używa wszystkich dostępnych produktów, jest łatwo – jeśli coś nie do końca smakuje, dodajesz pół kostki masła i nie ma wyjścia, musi smakować. A wege? Wege walczą z przyprawami, miksują, co wpadnie im w ręce, podpierają się prozdrowotnymi właściwościami tych mniej lub bardziej udanych dań i często każą sobie za to płacić jak za kamienie szlachetne. A i tak większość warzyw pochodzi z przemysłowych upraw. Sam fakt wyeliminowania mięsa lub w ogóle produktów pochodzenia zwierzęcego ma te zupy-kremy czynić bardziej zdrowymi, niż są w rzeczywistości. Placebo też podobno działa. Kończąc ten przydługi wstęp – nie jest to łatwy kawałek bezglutenowego chleba.
A dla tych, co nie zrozumieli: LUBIĘ wegetariańską kuchnię. Tyle że dobrą i za rozsądne pieniądze. Podkreślam to dlatego, że należę do kilku wegetariańskich grup na facebooku i dawno nie spotkałam się z taką agresją, jak tam, więc zanim jakiś nawiedzony-nawrócony rozpuści mi tu jadaczkę chciałabym, aby skumał, że ja też uważam, że wege może być spoko.
Ósma Kolonia to właściwie barek, aby złożyć zamówienie i zapłacić należy się ustawić w kolejce i karnie swoje odczekać. Biorąc poprawkę na ceny w tym miejscu chyba jednak wolałabym, żeby ktoś przyszedł odebrać zamówienie. Byłoby nieco bardziej adekwatnie.
Zaczynamy od zupy marchewkowej (12 zł), czyli nieśmiertelnego kremu. Dania opisane są tu równie enigmatycznie, co w Atelier Amaro. Tak więc zamawiając marchew / pomarańczę / anyż nie wiem jeszcze, że będzie to zupa. Początek jest naprawdę udany. Zupa jest słodka, ale charakteru dodaje jej majaczący gdzieś w tle anyż, bardzo fajne i niecodzienne połączenie. Lekko ją solę, ale tylko dlatego, że lubię. Zupa jest na piątkę. I tylko ona.
Natomiast boczniak / mleko kokosowe / pak choy (25 zł) trochę mnie rozbawia. Przede wszystkim ceną. Ponownie jest to zupa, czuć w niej liście kaffiru, jest kolendra i prażone orzechy ziemne, jest też dość pikantna, ale czegoś tu brakuje. Właściwie brakuje tu dwóch rzeczy – rozsądku przy ustalaniu ceny i mięsnego bulionu, który w normalnych okolicznościach daje tej zupie smak. Bulion pomijamy, bo to knajpa wege. Ta zupa jest po prostu niekompletna w smaku, tak jakby ktoś zaczął ją gotować i przerwał w połowie, bo nie miał pomysłu co z tym fantem począć.
Ale nad ceną się pochylmy przez chwilę. Dawno nie jadłam miski zupy za 25 zł w barku, w którym muszę czekać w kolejce na złożenie zamówienia, jak – nie przymierzając – w barze mlecznym. Jeśli więc nie płaci się tu za smak, nie płaci się za znakomitą obsługę, to za co się płaci? Za lans? Strasznie lichy ten lans. Dla porównania znakomity lunch w Z57, który zjadłam kilka dni temu – kosztował dokładnie tyle samo, co ta zupa, na stole leżał biały obrus, zaś obsługa była nienaganna. A za równowartość dwóch takich nieudanych zup mam prawdziwy lans, fine dining i świetne smaki na ostatnim piętrze Vitkaca. Do tego w pięciu aktach. Proponuję jednak zejść trochę na ziemię i zrównać ceny z poziomem kuchni, wystroju i plastikowymi taboretami z Brico Depot. Albo kuchnię z cenami.
Tylko częściowo udanym daniem są prażoki (22 zł), które docierają na mikroskopijny stolik, kiedy jesteśmy jeszcze w połowie zup, więc oddajemy je sąsiadom. Prażoki to ziemniaki utłuczone z mąką. To, co dostaję na talerzu w Ósmej Kolonii to zupełnie inna historia, na podkarpaciu nazywana “proziakami”. To takie pulchne, wysokie placki na sodzie, niegdyś pieczone na blasze. Jeśli są dobrze zrobione potrzeba do nich tylko odrobiny masła. I może jeszcze spodni z gumką, żeby było gdzie te dobroci mieścić.
Tu prażoki a.k.a proziaki przekładane są pomidorową breją z orzechami włoskimi i podane z kleksem ziołowej bitej śmietany, która cudnie smakuje, ale za to błyskawicznie się topi i dokłada swoje pięć groszy do i tak rozmiękczających placki pomidorów. To danie, poza bitą śmietaną, która smakuje obłędnie, jest porażką. Czuję w plackach sodę i tak dokładnie powinno być. I pewnie chętnie zjadłabym je osobno, ale przełożone pomidorami bez smaku zmieniają się w rozmiękły kopczyk, który odsuwam od siebie jak najdalej, bo kapcie jedzą tylko słodkie szczeniaczki.
Ostatni przed deserem jest batat korzenny / jabłko / musztarda (22 zł). Dzięki ci, kucharzu, za musztardę w tym daniu, bo to ona je broni. Bez niej byłoby bardzo słodko i bardzo bez wyrazu. Ale nie jest. Musztarda, dzięki swojemu charakterystycznemu, pikantnemu smakowi, nadaje tej potrawie wyrazu i choć nie jestem oszalałą fanką batatów, do tego w połączeniu z jabłkiem – te ograne są przyzwoicie. Może nie wspaniale, ale przyzwoicie.
Kończymy koglem-moglem (15 zł) z jabłkiem i gruszką. Ponownie cena nie przystaje do tego, co za nią otrzymujemy, ale skoro hipstery płaco, to nie ma problemu. Kogel-mogel pod wpływem temperatury ma bardzo stały, przylepiający się do zębów wierzch i rzadki, wodnisty środek. Do tego ćwiartka jabłka i tyle samo gruszki pokrojonych w kostkę i ukrytych na dnie kokilki. Totalnie przeciętny deser, którego wyprodukowanie kosztuje maksymalnie 2 zł, przy optymistycznym założeniu, że używają prawdziwie ekologicznych jajek. Nie zerówek, żeby była jasność, tylko od kur, które chodzą luzem i jedzą robale.
O ile zapałałam prawdziwą miłością do siostrzanego Secret Life, to Ósmą Kolonię będę omijała szerokim łukiem. Lubię mieć poczucie, że płacę za różne rzeczy kwoty, które są adekwatne. W tym przypadku adekwatne nie tylko do smaku i jakości potraw, ale również pozostałych aspektów wizyty w knajpie. Tu miałam wrażenie, że ktoś robi mnie w balona i na fali aktualnej mody znacznie przepłacam za coś, co nie dość, że jest umiarkowanie smaczne, to jeszcze muszę po to stać w kolejce. Tak więc sorry, ale nie.
Witam!
tekst bardzo fajnie napisany, zwracający uwagę na to, co obecnie robią nam restauracje. Jednego tylko nie rozumiem, czy w zdaniu "hipstery płaco" zakończenie ostatniego słowa na "o" to celowy zabieg stylistyczny, czy po prostu przypadek ?
Śmiałam się tak bardzo, że przeszkadzałam koleżance z pracy. Dziękuję! 🙂
To, co napisałaś, można by napisać przy wielu wegańskich restauracjach. Więcej w tym lansu, niż jedzenia. Zupy kremy przyprawione tym samym zestawem ziół, smakujące tak samo. Tak samo słabo.
To, co napisałaś o wegetarianach i ich agresji – rozumiem i odbieram tak samo 🙂 Część noworosłych wegetarian i wegan to zestresowany obraz, hmmm, nazwijmy to: zaburzeń w odżywianiu, wywodzący się z głowy i potrzeby kontrolowania wszechświata. Również cudzego, sądząc po komentarzach i krytyce odczynianej na wszystkożercach. Żyj i daj żyć innym, wegańska/wegetariańska istoto.
I żeby nie było – uwielbiam kuchnię bezmięsną, warzywa są podstawą mojej kuchni. Zupy wegańskie kocham (ale najbardziej własne, nie z hipsterskich rajów).
Ja do ósmej kolonii się już się nie wybieram. Nieadekwatny smak do ceny.
Siostrzane Secret Life ok, ale niestety desery też już są dużo słabsze, niż kiedyś – było to moje miejsce na ziemi do pogadania przy kawie, pysznych przekąskach, śniadaniach, torcie bezowym itp.
Btw, zastanawiałam się, dlaczego te wszystkie knajpy nie podają np. tzw. postnej kapusty. No z chęcią bym zjadła bez gotowania tego w domu (bo śmierdzi w domu nawet po zjedzeniu całego garnka). Teraz już rozumiem, dlaczego nie podają. Bo to po prostu niezły blamaż! <3
Byłem, odwiedziłem, wyszedłem. Zajrzeliśmy z Żonką przed wizytą w teatrze Komedia. Masakra, lans wegański, woda w butelce po winie, brudne stoliki, kolejka do kibla połączona z kolejką do baru – niech nikt nie mówi, że to restauracja. Jako Tarzani ze wsi spokojnie wyszliśmy, aby pomyśleć o miłej wizycie w Sakaba w Falenicy za dwa dni. Amen.
Było mi dane jadać w kantynie dużej firmy gamingowej, tę kantynę prowadzi właśnie Ósma Kolonia; jedzenie było wiecznie niedogotowane, niedopieczone, niedosmaczone, ale niezmiennie drogie. Mój jedyny lunch w żoliborskiej Ósmej kosztował 25zł, był bez smaku i tak mały, że trzeba było po nim coś “dojeść”. Może i jest to wszystko ładnie podane, ale patrzeniem na jedzenie ciężko się najeść. Powrotów nie planuję, falafel za 38zł jedzony przy stoliku wielkości znaczka pocztowego to nie moje klimaty, jakikolwiek byłby wokół tego lans. Są dużo lepsze miejscówki wege-vegan w tym mieście, żeby się godzić na coś takiego.
6 Responses
Witam!
tekst bardzo fajnie napisany, zwracający uwagę na to, co obecnie robią nam restauracje. Jednego tylko nie rozumiem, czy w zdaniu "hipstery płaco" zakończenie ostatniego słowa na "o" to celowy zabieg stylistyczny, czy po prostu przypadek ?
Celowy 🙂
Jutro w będę w Warszawie i mam zamiar odwiedzić, jestem ciekawa czy moje spostrzeżenia będą podobne 🙂 Pozdrawiam
Śmiałam się tak bardzo, że przeszkadzałam koleżance z pracy. Dziękuję! 🙂
To, co napisałaś, można by napisać przy wielu wegańskich restauracjach. Więcej w tym lansu, niż jedzenia. Zupy kremy przyprawione tym samym zestawem ziół, smakujące tak samo. Tak samo słabo.
To, co napisałaś o wegetarianach i ich agresji – rozumiem i odbieram tak samo 🙂 Część noworosłych wegetarian i wegan to zestresowany obraz, hmmm, nazwijmy to: zaburzeń w odżywianiu, wywodzący się z głowy i potrzeby kontrolowania wszechświata. Również cudzego, sądząc po komentarzach i krytyce odczynianej na wszystkożercach. Żyj i daj żyć innym, wegańska/wegetariańska istoto.
I żeby nie było – uwielbiam kuchnię bezmięsną, warzywa są podstawą mojej kuchni. Zupy wegańskie kocham (ale najbardziej własne, nie z hipsterskich rajów).
Ja do ósmej kolonii się już się nie wybieram. Nieadekwatny smak do ceny.
Siostrzane Secret Life ok, ale niestety desery też już są dużo słabsze, niż kiedyś – było to moje miejsce na ziemi do pogadania przy kawie, pysznych przekąskach, śniadaniach, torcie bezowym itp.
Btw, zastanawiałam się, dlaczego te wszystkie knajpy nie podają np. tzw. postnej kapusty. No z chęcią bym zjadła bez gotowania tego w domu (bo śmierdzi w domu nawet po zjedzeniu całego garnka). Teraz już rozumiem, dlaczego nie podają. Bo to po prostu niezły blamaż! <3
Byłem, odwiedziłem, wyszedłem. Zajrzeliśmy z Żonką przed wizytą w teatrze Komedia. Masakra, lans wegański, woda w butelce po winie, brudne stoliki, kolejka do kibla połączona z kolejką do baru – niech nikt nie mówi, że to restauracja. Jako Tarzani ze wsi spokojnie wyszliśmy, aby pomyśleć o miłej wizycie w Sakaba w Falenicy za dwa dni. Amen.
Było mi dane jadać w kantynie dużej firmy gamingowej, tę kantynę prowadzi właśnie Ósma Kolonia; jedzenie było wiecznie niedogotowane, niedopieczone, niedosmaczone, ale niezmiennie drogie. Mój jedyny lunch w żoliborskiej Ósmej kosztował 25zł, był bez smaku i tak mały, że trzeba było po nim coś “dojeść”. Może i jest to wszystko ładnie podane, ale patrzeniem na jedzenie ciężko się najeść. Powrotów nie planuję, falafel za 38zł jedzony przy stoliku wielkości znaczka pocztowego to nie moje klimaty, jakikolwiek byłby wokół tego lans. Są dużo lepsze miejscówki wege-vegan w tym mieście, żeby się godzić na coś takiego.