Nie powiem, oczekiwania miałam duże. Och, jak sobie ostrzyłam zęby na to miejsce. Jest świeżutkie, ale już zebrało sporo bardzo pozytywnych recenzji. A jeśli wakacje w mieście, to ostrygi. Bo czemu nie?
I tak też zaczęliśmy. Trzeba Wam wiedzieć, że ostrygi mają tu pierwszorzędne, można wybrać spośród sześciu rodzajów lub po prostu spróbować wszystkich. I tak właśnie zrobiliśmy. Były pyszne na wyścigi, doskonale świeże, podane na lodzie. Wszystko tak, jak trzeba. Doskonałe wrażenie robi też Ahi poke tuna, a więc surowy tuńczyk w nieco większych kawałkach podany z mango, awokado, limonką i kolendrą. To bardzo lekkie, odświeżające danie, a konsystencja samej ryby jest bardzo delikatna i maślana. Początek to wysokie “C”.
W menu mają naprawdę wspaniałe rzeczy, ale najpierw chciałam przelecieć przez klasyki, a na ewentualne homary i kawiory wrócić później. Nie jest tu tanio, trzeba Wam jednak wiedzieć i pewnie ci, którzy czytają mnie od dawna wiedzą, że na dobre jedzenie nie żałuję. Żałuję, gdy to co mam na talerzu nie przystaje do ceny. I tu niestety zaczynamy tę smutniejszą część piosenki. Oto bowiem zamówiliśmy klasyczne fish & chips. Nie sposób było sobie ich odmówić zwłaszcza, że w menu to danie widnieje jako “HIT”. Czyli na pewno jest dopracowane. I niestety – smuteczek nad naszym stołem zawisł wielki, oto bowiem panierka była miękka i kompletnie pozbawiona smaku, podobnie jak frytki. Zapomniano nam też podać ocet do skropienia tychże, musiałam się upomnieć. To było tak miałkie i poniżej przeciętnej, że się płakać chce. Jedynie plus za ciepłe puree z groszku i przyzwoity sos tatarski. Ale wiecie – ciepłym puree z groszku to jest piekło wybrukowane.
Z fish & chips jest tak, że jadłam to danie w bardzo wielu miejscach, także w Dublinie czy na półwyspie Howth. Wręcz kiedyś miałam fazę na znalezienie Świętego Graala w tej dziedzinie. Prawie wszędzie było kiepsko i to eufemistycznie mówiąc, ale jak już trafi się perełkę, to poprzeczka w tym miejscu zostaje. Gdzieś w głębi serca liczyłam, że w Seafood Station odnajdę tę właśnie perełkę. A tymczasem jest to poziom poniżej przeciętnej w cenie 49 zł za porcję. Tak, to jest ten moment, kiedy cena mnie zaczyna uwierać. Szczególnie, że tyle samo kosztowała garść lekko gumowych, kompletnie jałowych w smaku mrożonych kalmarów, które w menu stoją jako “chrupiące”. Nie wiem czy w przypadku ryby i kalmarów temperatura oleju była za niska, czy problem jest gdzie indziej i nie mnie go diagnozować. Trudno.
Dalej “tajska zupa seafood” o której ciężko powiedzieć coś ponad to, że było w niej bardzo dużo curry, które kompletnie zdominowało smak. Poza tym lekko pikantna na końcu. I tyle. No i sałatka Cezar. Czasem lubię ją zamówić, żeby zobaczyć jak tu się obchodzą z klasykami. Zrezygnowaliśmy z dodatków, a więc krewetek lub kurczaka. Klasyka to klasyka. No i przyszła taka zdekonstruowana, z filecikami anchois i sosem składającym się z majonezu oraz majonezu podanym w miseczce obok. Ponownie smutek wielki zapanował przy naszym stole, bo sałata z majonezem i bezwzględnie dominującymi filetami anchois to nie jest szczyt marzeń. Dobry Cezar jest prosty, anchois idzie do sosu, później się w tym sosie miącha sałatę i dopiero tak oblepioną, pełną smaku z każdej strony wykłada na talerz. To jest cały sekret i czasem nie warto wymyślać koła na nowo.
Honoru dzielnie broniły krewetki w sosie z gorgonzolą. Krewetki lekko dymne, absolutnie w punkt przygotowane, wręcz nieco chrupkie i do tego fenomenalny, kremowy, szalenie smaczny sos z gorgonzolą i dużą ilością zielonego pieprzu, który z rozkoszą wyjadaliśmy kawałkami bagietki. Krewetki polecam z głebi trzewi!
Już chyba trochę dla jaj zamówiliśmy carpaccio z buraka pozbawione sensu i smaku, szczodrze obsypane rukolą z paczki, odrobiną pistacji i kawałkami tofu. Kompletnie nie opłaca się tu być weganinem, bo pół buraka i garść rukoli kosztuje 33 zł. Chyba, że YOLO, ale jak chcecie. Nie wiem po co mieć coś tak dennego w karcie, przysięgam.
No szkoda, szkoda, myślałam, że będzie pewniak na najlepsze fish & chips w mieście. Nęci mnie co prawda langusta karaibska i powrót na ostrygi i pewnie to kiedyś zrobię. Ogólne wrażenie jest bardzo średnie, za to wszystko plus butelka wina zapłaciliśmy ponad 800 zł. Nie czepiam się, ale to jest ten moment, kiedy relacja ceny do tego co dostajemy mocno zgrzyta.
Generalnie jest tak: Seafood Station to przepiękna, przestronna restauracja, bardzo ciesząca oko, mają doskonałe ostrygi, rekomenduję też tuńczyka z mango i krewetki w sosie z gorgonzolą. A na resztę spuśćmy zasłonę milczenia.
Magda
Info
fb www
al. Jerozolimskie 93, 02-001 Warszawa
Spodobał Ci się wpis? To fajnie. Będzie mi miło, jeśli go udostępnisz. Dziękuję!