Ja nie wiem co jest tak nęcącego w gastronomii, że w którymś momencie co drugi człowiek na kuli ziemskiej pragnie posiadać restaurację. I niektórzy nawet te marzenia realizują. Z różnym skutkiem.
Gastronomia to jest świetny pomysł dla każdego, kto chciałby utopić trochę pieniędzy. W tej chwili sytuacja wygląda tak: rynek jest całkowicie wysycony. W Warszawie tyle samo punktów gastronomicznych każdego miesiąca się otwiera, co zamyka. To znaczy, że wchodząc dziś na rynek trzeba mieć w rękawie jakiegoś asa, pomysł, którego jeszcze nikt nie zrealizował i zrealizować go naprawdę dobrze. Nie wiem czy samo nazwisko jest wystarczającym asem poza tym, że zapewnia chwilowy szum w mediach. Bo na koniec i tak zawsze chodzi o jedzenie.
Menu jest tu naprawdę ciekawe. Nie mam nic przeciwko łączeniu smaków z odległych sobie regionów, to jest ciekawe, bywa kreatywne, a czasem wręcz jest błyskiem geniuszu. Tu mamy wyraźne inspiracje kuchniami azjatyckimi i na papierze wygląda to naprawdę fajnie. W menu znajdziemy tatar z tuńczyka z wasabi, chłodnik z awokado z sezamem, kurczaka z trawą cytrynową, tonkatsu burgera, pieczonego dorsza z pastą miso czy kokosowy creme brulee. Bardzo to wszystko przyjemnie brzmi.
Trafiam tu w porze śniadaniowej i menu poranne, choć krótsze, to też ciekawe. Zamawiam więc trzy pozycje, do tego lemoniada mandarynkowa z kuminem i wcale niezła kawa. Wybieram omlet francuski z awokado i grzankami z cheddarem, jajka sadzone na grzance z merguezem i kimchi oraz pankejki z sezamem, wędzonym łososiem i pastą miso.
Proszę, by wszystkie trzy dania pojawiły się równocześnie, co nie powinno stanowić dużego problemu, bo sala jest pusta. Niestety – pierwszy fail – potrawy docierają w dziesięciominutowych odstępach. I teraz po kolei: omlet jest nieco suchawy, ale generalnie przyzwoity. Mógłby być choć ciut posolony, jednak to jest najmniejszy problem. Awokado to awokado – miękkie i dojrzałe. I te dwie rzeczy są najlepszym, co tu zjadłam. Natomiast “grzanki” docierają zimne, gumowe i bardzo nieapetyczne.
Dalej mamy jajka sadzone na grzankach (te dwa elementy jak najbardziej poprawne), ale już między tostami letni ser, któremu nie było dane się rozpuścić, śladowa ilość kimchi, niezły, lekko pikantny merguez i kiepski, wodnisty pomidor, co w szczycie sezonu na najwspanialsze, słodkie, pachnące słońcem pomidory jest cokolwiek nie na miejscu. Już abstrahuję od tego, że w menu stoi “mimolette”, który jak wiadomo jest intensywnie pomarańczowy, a na grzance jest jakiś ser, owszem, ale na pewno nie mimolette. Wybaczcie zdjęcie rozgrzebanego talerza, ale chodzi o ser, który nie miał szansy się rozpłynąć. Ogólne wrażenie to 3/5. W najlepszym wypadku.
No i pankejki. Dodatek sezamu to bardzo fajny pomysł, ale już diablo słone miso, którym obficie posmarowano placuszki to zbyt wiele wrażeń. Pewnie dużo lepiej by się tu sprawdził łagodniejszy w wyrazie hummus lub jakaś inna pasta. A na to wszystko słabej jakości wędzony łosoś. Wszystko razem jest po prostu kiepskie. W ogóle pracują tu na kiepskim produkcie, co w dzisiejszych czasach jest naprawdę smutne i takie… nie na miejscu. Mam wrażenie, że składają te dania w połowie z gotowców, a i tak nie są w stanie wyserwować trzech śniadań jednocześnie, nie mówiąc już o tym, żeby wszystkie ciepłe elementy dań były rzeczywiście ciepłe.
Główne zarzuty w stosunku do tego miejsca, jakie słyszałam, to wysokie ceny. Nie do końca się zgodzę, bo ceny są takie, jak w większości warszawskich knajp. Czyli nie są niskie, ale też nie takie, żeby klientom wychodziły oczy. Nie mniej jednak płacąc 29 zł za trzy placuszki z wędzonym łososiem chciałabym, aby te placuszki były po pierwsze smaczne, a po drugie podane z rybą chociaż przyzwoitej jakości.
Wnętrze – piękne i przestronne. Obsługi – aż za dużo. Menu – ciekawe. Ale i tak tu nie wrócę. Do restauracji chodzi się dla jedzenia i to jest kwestia nadrzędna. Cóż, od nazwiska właściciela się nie da uciec. Ale może to i dobrze, bo obok jedzenia mamy miejsce do rozważań innego typu. Znowu bowiem na wierzch wychodzi stara prawda, która mówi, że prowadzenie restauracji to nie tylko marketing. To przede wszystkim ciągła obecność i nade wszystko znajomość rzeczy. To towaroznawstwo, umiejętność liczenia, smak i jeszcze kilka innych składowych, które w ostatecznym rozrachunku i tak nie gwarantują sukcesu, ale przynajmniej trochę nas do niego zbliżają. A gdyby ktoś chciał poczytać dlaczego NIGDY nie otworzę restauracji, to szerzej pisałam o tym tutaj.
Reasumując pozwolę sobie zacytować Wąskiego: Kilka niedociągnięć jest.
I jeszcze Siarę Siarzewskiego: A widzisz tu jakieś dociągnięcia?
Magda
Info
fb
ul. Zajęcza 2 b, Warszawa (Elektrownia Powiśle)
Podobne wpisy
Legendarne Katz’s Delicatessen, czyli najsłynniejsze na świecie kanapki z pastrami /Nowy Jork
Gruzja: 9 rzeczy, które musisz zrobić w Batumi – przewodnik ostentacyjnie nieturystyczny
Rzym – bardzo subiektywny przewodnik kulinarny
Tel Awiw – co i gdzie jeść, aby pojąć dlaczego to miasto nazywane jest “mekka foodiesów”
Le Bernardin***, czyli dać się złapać na haczyk /Nowy Jork
Los Angeles: Daikokuya – ramen, który rozbił bank