W Polsce ramen powoli staje się daniem narodowym. I bardzo dobrze, uwielbiam ten esencjonalny, pełen kolagenu bulion. W ogóle uwielbiam zupy, ale to inna sprawa. Warto jednak szukać różnych punktów odniesienia, aby nikt nie próbował nam wmówić, że cienki rosołek to już jest ten ramen. Nie jest.
Los Angeles to prawdziwy tygiel kulturowy i róg obfitości dla każdego, kto szuka kulinarnych podniet z rodowodem w różnych regionach świata. Gdy tylko przeczytałam o Daikokuya, wiedziałam, że tam pójdziemy. Oczywiście przed drzwiami stoi kolejka, co jest w Stanach całkowicie normalne – do bardzo wielu dobrych knajp stoi kolejka. Na listę wpisujemy się samodzielnie, podając imię i liczbę osób. Co pewien czas wychodzi miła pani, która średnio habla po angielsku i wywołuje kolejnych głodomorów.
W środku sytuacja się zagęszcza, bo wnętrze stylizowane jest na małą, wąską i niezbyt czystą uliczkę. Z tą czystością to faktycznie… No i z poziomem angielskiego jakby słabiej, jednak nikomu to nie przeszkadza. Rozglądam się i widzę w kuchni Japończyków, obsługujące dziewczyny to także Japonki, mniej więcej połowa gości to – pełne zaskoczenie – Japończycy. Same dobre znaki. Zamawiamy więc dwa różne rameny – ja zwykły (9,95$), a Jacek miso ramen (10,95$). Zgodnie spieramy się, który jest lepszy i zgodnie twierdzimy, że mój. A nie, bo mój. I tak w kółko.
Rzeczywiście zupa jest fenomenalna. Bulion aż gęsty od kolagenu, lepki, jest także dość słony, co w duchu bardzo mnie cieszy. Nie ma tu przesadnie dużo dodatków – ot, kacze jajo o doskonale kremowo-półpłynnym żółtku, kilka plastrów długo pieczonego boczku, które rozpadają się na kawałki od samego patrzenia na nie (!), kiełki soi, dymka i cudowny, lekki makaron ugotowany w punkt. Można oszaleć z miłości! Ramen, który wybrał Jacek, był nieco bardziej pikantny i bardzo wyraźnie smakował miso, poza tym nie różnił się dodatkami.
Trochę piszę od końca, bo pominęłam przystawki, a jest to rzecz haniebna. Przede wszystkim kimchi (3,50$), którego niewielka miseczka zrobiła mi dzień. Kimchi doskonałe, o idealnych proporcjach między kwasowością, a ostrością, między chrupkością, a delikatnością. Kimchni uczynione ręką zawodowca. Nie mogłam się od niego oderwać!
Zamówiliśmy też kuleczki takoyaki (5,95$) o delikatnej strukturze i rozkosznym wypełnieniu z kawałków sprężystej ośmiornicy. Podobne, także bardzo smaczne i z tańczącymi na nich płatkami ryby bonito, jedliśmy w bezbłędnym Yetztu w Poznaniu. Kuleczkom takoyaki na pewno +100 do mlaskania dodaje majonez, ale kto nie kocha majonezu powinien teraz wykonać zwrot przez lewe ramię i opuścić salę.
Gyoza (5,95$), czyli chrupiących pierożków wypełnionych mielonym mięsem nie zamawialiśmy, ale dostaliśmy. Widniały także później na rachunku. Może są z nich dumni i chcieli się pochwalić, kto wie? Są raczej średnie i słabo doprawione. Jakkolwiek by nie było – ja wybieram ramen i kimchi. Dużo kimchi.
Przy najbliższej okazji koniecznie odwiedźcie Daikokuya, postójcie w kolejce i zjedzcie wielką michę zupy, która zapadnie Wam w serca na długo. Będzie zachwyt, obiecuję.
Jedna odpowiedź
Witam i pytam 🙂
Która Daikokuya, bo w LA są dwie? Przy East 1st Street czy Sawtelle Boulevard? Pozdrawiam