Być w Nowym Jorku i nie pójść do Momofuku? Niemożliwe. Każdy mały pasibrzuszek o otłuszczonym serduszku wie, że trzeba, należy i wypada. Imperium Davida Changa stale się rozrasta, ma swoje miejsca także w Toronto czy w Sydney. Ale to właśnie Momofuku Noodle Bar był pierwszy.
Warto pochylić się tu nie tylko nad jedzeniem, ale też nad “Lucky Peach”. Jednym z najlepszych, a z pewnością najbardziej treściwym magazynem foodowym, z jakim przyszło mi się zetknąć. Oczywiście kupiłam kilka starych numerów, kupiłam też słynny sos ssäm, który ma w sobie wszystko – odpowiednią kwasowość, nutę słodyczy i tonę umami.
Ale do adremu, jak mawia polska inteligencja. Nie ma tu rezerwacji, więc kolejka to standard. Złapaliśmy dwa ostatnie wolne miejsca przy barze i pierwszą rzeczą, na jaką naprawdę miałam ochotę wcale nie był ramen, a niewielkie bułeczki bao, których naoglądałam się tyle na instagramie Davida Changa, że zamówienie właściwie samo się złożyło.
Bao w Momofuku mają taką przypadłość, że uzależniają. Wybraliśmy wersję z pieczonym boczkiem i sosem holenderskim (13 $). David Chang to człowiek, który w mediach społecznościowych uprawia jedzeniową pornografię na szeroką skalę. Widziałam, co potrafi zrobić z boczkiem, a teraz miałam okazję spróbować tej rozkosznie delikatnej, rozpływającej się w ustach, tłuściutkiej przyjemności. Do tego sadzone jajko z idealnie płynnym, ściekającym po palcach żółtkiem – czysta rozkosz. Warto też pochylić się nad samą bułeczką. Jedliśmy bao wiele razy, ale jeszcze nigdy nie było tak wciągające. Bułeczka nie przykleja się do zębów, jest trochę jak chmurka, która samoistnie rozpuszcza się w ustach. Bao w Momofuku to sztos.
Kimchi (4 $) zamówiliśmy dla zasady. Dobre, chrupiące, nieco zbyt kwaśne i lekko pikantne, jednak bez tego genialnego balansu, który odnaleźliśmy w kalifornijskiej Daikokuya.
No i ramen. Ramen musi być. Ja wybrałam ich flagową zupę – Momofuku Ramen (17 $), a Jacek SpicyMiso Ramen (16 $). Moja ciut lepsza, choć by oddać stan rzeczy w smaku różniły się nieznacznie. Przyczepię się do jajka poszetowego z białkiem tak lekko tylko ściętym, że właściwie surowym. Nie leży mi to zupełnie. Za to boczek doskonale delikatny i miękki. Wersja z miso nie była szczególnie pikantna, a główna różnica wynikała właśnie z dodatku pasty miso. Tu identyczna uwaga do jajka. Obie esencjonalne i głębokie, pozostawiające na języku wyraźne, długie wspomnienie. Warto napomknąć też o dobrym, sprężystym makaronie.
Może teraz napiszę coś, co niektórych zdziwi, ale Momofuku w ramen przegrało ze wspomnianą wyżej Daikokuyą. Nieznacznie, może jednym punktem, może dwoma, ale przegrało. Tamten był jeszcze bardziej esencjonalny i mocno kolagenowy. Bezwzględnie najlepszy, jaki dotychczas jedliśmy. Ale Momofuku jest zaraz na drugim miejscu.
Na deser crack pie (5 $), czyli cudnie kremowe lody o smaku słonego karmelu. Po dwóch pełnych michach treściwej zupy byliśmy już nieprzytomnie przejedzeni, ale ten wciągający, dobrze wszystkim znany smak nie pozwolił nam się odkleić od miseczki póki nie skończyliśmy.
Momofuku Noodle Bar jest demokratyczny i dla wszystkich – każdy bez wyjątku musi odstać swoje w kolejce, nie ma równych i równiejszych. Ale warto. Stany w ogóle takie są – jeśli do jedzenia stoi kolejka, to na ogół warto (lecz nie zawsze i o tym też napiszę). Tu się nie przychodzi posiedzieć, tylko zjeść. Nie wiem, czy kiedyś o tym pisałam, ale nie wyobrażam sobie życia bez zup. Może stąd moja słabość do pho czy dającego energię na pół dnia, treściwego ramenu. Warto tu zajrzeć, zjeść i zabrać ze sobą butelkę ich wyjątkowego sosu. Jest tak dobry, że o nową dostawę poprosiłam koleżankę, która pojechała do Nowego Jorku niedługo po naszym powrocie.