Ta wycieczka to był psikus. Co roku w pierwszej połowie czerwca zabieram Jacka gdzieś w świat. Taki prezent urodzinowy zamiast kolejnego zegarka. Rok temu balowaliśmy na Lazurowym Wybrzeżu od Marsylii, przez St. Tropez, Cannes, Niceę aż po Monako. Dwa lata temu dopiero na lotnisku dowiedział się, że lecimy na Majorkę… A teraz był psikus.
Wersja oficjalna jest taka, że urządzamy sobie piknik z przyjaciółmi, nic zobowiązującego. No i zaskakujący, jak na moje możliwości organizacyjne, brak pompy. Jacek jest chyba trochę rozczarowany faktem, że nie jesteśmy jeszcze na lotnisku (trolololo), ale dzielnie trzyma fason. Docieramy do Portu Czerniakowskiego, humory raczej w środkowych rejestrach i zamiast na kocyk, pakujemy się na… motorówkę. W tym momencie Jacek zaczyna się uśmiechać, choć jeszcze nie podejrzewa, że to coś więcej, niż zwykła rundka po Wiśle.
Ognia, panie kapitanie! Mijamy kolejne mosty, mijamy paradę golasów na niewłaściwym brzegu rzeki, jest coraz spokojniej i coraz bardziej dziko, a my coraz bardziej cieszymy się wiatrem we włosach, słońcem i genialną pogodą. Co chwila zgodnie gapimy się w sonar, bo Wisła bywa zaskakująco płytka i wreszcie po ominięciu kilku mielizn docieramy na… bezludną wyspę. No dobra, to łacha, ale i tak bezludna wyspa. Wycieczka zajmuje nam mniej więcej godzinę. Tarabanimy się na piasek, zabieramy kosze piknikowe, a nasza podwózka odpływa w siną dal. Jesteśmy tylko my, zbyt dużo jedzenia, słońce, piach, ptaki i cisza.
Błogosławiona cisza. Nie wiem czy wypłynęliśmy poza administracyjne granice Warszawy, ale bardzo możliwe, że nie. Nie ma w tym mieście miejsc tak cichych, że można tę cisze kroić nożem. Nasza mała ucieczka jest bardzo odświeżająca i wybiega daleko poza stereotypowy model spędzania weekendów w mieście. Tu nie ma kina, knajpy, ani placu zabaw. Jest dzicz, spokój, natura i my.
Trochę paplamy, trochę jemy, ale najbardziej odpoczywamy. Nie wiem ile razy powtarzam “O rany, ale tu jest super!”, ale obstawiam, że od stu w górę. Później idę się przejść dookoła wyspy, więc ptaki podnoszą wrzask. To ich teren i całkiem nieźle się tu urządziły. Jest trochę krzaków, dużo piasku, jakieś zwalone drzewo i prawie okrągłe zero odcisków ludzkich stóp. Nie chcę tych wrzaskunów płoszyć, więc przemykam bokiem i idąc brzegiem wracam karnie na chwilowo nasz kawałek plaży.
Jest magicznie i chyba wszyscy dzielimy to wrażenie. Odpoczywam tak bardzo. Odpoczywam, jak na tarasie w Bieszczadach zagapiona w łagodny rysunek połonin. Odpoczywam szybko i skutecznie. Po kilku godzinach czuję się jak młody bóg. Z przewietrzoną głowa i w kompletnym oderwaniu od tego, co zostało za nami. Czuję się jak po solidnym tygodniu pod palemką, gdzie nie ruszałam ani ręką, ani nogą. Co jest mi w sumie obce, bo od trzech lat, czyli od powstania bloga, nie miałam ani jednych takich wakacji. Choć przecież ciągle gdzieś wyjeżdżamy. Ta wyspa to magia – po kilku godzinach mamy naładowane akumulatory na pełno i uśmiechy nie schodzą nam z ust.
Jacek niewiele mówi, ale cały czas się uśmiecha. Takiej wyspy się nie spodziewał. Bilet kupić jest tak łatwo. I hotel zarezerwować. To można zrobić zawsze. Ale bezludna wyspa w Warszawie? To trzeba przeżyć!
Co ciekawe – wcale nam się nie nudzi i kiedy przypływają po nas chłopcy z Miami Wars jesteśmy prawie zasmuceni, że to już. Nie zjedliśmy nawet 30% z tego, co przytargaliśmy w koszach piknikowych, co nie jest zaskakujące. Ale za to wypiliśmy prawie całe wino. Co również nie jest zaskakujące. Powoli zbieramy nasze rzeczy i pakujemy się do łódki. Smutek wynikający z powrotu jest umiarkowany, bo płyniemy w stronę zachodu słońca i wciąż – poza powarkiwaniem silnika – jest bardzo cicho. Chyba wszyscy cieszymy się tym dniem jak dzieci nową piaskownicą, bo solennie obiecujemy sobie, że musimy to powtórzyć jeszcze tego lata.
Miasto widziane z rzeki jest zupełnie innym miastem, trochę odrealnionym i odległym. Wystarczy tylko odrobinę się od niego oddalić, by poczuć się jak na żeglarskim wypadzie na Mazury. Gdzieś daleko od zgiełku i spalin, gdzie wyjeżdżamy specjalnie na weekendy. No więc już nie musimy specjalnie wyjeżdżać, bo do Portu Czerniakowskiego jest bliżej, niż na Mazury!
3 Responses
super 🙂
okej, na jeden, jedyny dzień mogłabym polubić warszawę. ale tylko z tobą i tylko w taki sposób! 😉
Warszawa nie jest taka zła 🙂