Przepadamy za Trójmiastem, a Sopot ma szczególne miejsce w naszych sercach. Sopot przed lub po sezonie, Sopot zimą. To jedno z tych kilku miejsc w Polsce, do których wracamy regularnie, w których czujemy się dobrze i jak u siebie. Lubimy jego uzdrowiskowy klimat, uroczą architekturę, szeroką plażę i coraz ciekawszą ofertę gastronomiczną.
W tym roku zaczynamy nowy cykl – “Co z tym weekendem?”. Będziemy opowiadać Wam dokąd uciekamy na weekendy, gdzie się zatrzymujemy, a także – jakie to zaskakujące – co jemy. Będziemy inspirować i podrzucać tylko te miejsca, które są godne polecenia.
Pomysł przetestowania usług hotelu Sheraton w Sopocie idealnie wpisał się w ten koncept. Latem rzadziej wyjeżdżamy zagranicę, a częściej jeździmy po Polsce. Zwykle są to krótkie dwu-trzydniowe wypady, więc w najbliższych miesiącach spodziewajcie się takich postów więcej.
W sopockim Sheratonie najbardziej interesowało nas to, co zwykle, czyli gastronomia. Choć warto wspomnieć o dwóch sprawach, które bardzo umilają pobyt w tym hotelu. Przede wszystkim lokalizacja – przy plaży i molo, z widokiem na morze. Nad Bałtykiem nie wszędzie jest to takie oczywiste, zwłaszcza w miejscach, w których linię zabudowy od morza oddziela pas lasu i wydmy. Tu mamy morze, jak na dłoni, więc budzenie się do takiego widoku to sama przyjemność.
No i druga sprawa – obsługa spod znaku “S” – wszędzie na świecie jednakowo miła, profesjonalna i opiekuńcza. Cenię taki standard.
Ofercie gastronomicznej przyjrzeliśmy się bardzo dokładnie. Na pierwszy ogień poszła restauracja Wave, oferująca kuchnię międzynarodową i polską. Dotarliśmy do Sopotu w piątkowy wieczór, było już dość późno, ale wciąż jeszcze mieliśmy chwilę, by wpaść na kolację i sprawdzić, jak wygląda tamtejszy bufet.
Nie napiszę, że jedzenie z bemarów jest szczytem wyrafinowania, ale zjedliśmy naprawdę niezłą lasagne i mój prywatny hit, czyli ogon wołowy. Rzadko biorę dokładkę, a tu nie mogłam się powstrzymać. Zaprawdę powiadam Wam, jeśli traficie w Wave na ogon wołowy, nie zastanawiajcie się ani chwili. Równie dobre, delikatne i cudnie doprawione ogony wołowe jedliśmy tylko w Rzymie. No i brawo za odwagę. Wiem, że wielu kucharzy nie serwuje swoim gościom ogona wołowego, bo w świadomości przeciętnego Polaka jest to coś, czego się nie je. A to się, proszę Państwa je, mlaszcze i oblizuje kosteczki.
W Wave jest też codzienny bufet śniadaniowy, a w nim, poza klasykami, są też wędzone ryby czy takie oto robione na zamówienie puszyste, smaczne pankejki z owocami i syropem klonowym. Powiedzcie mi, że dzieci nie będą za nimi szalały? Dziecko we mnie kazało mi natychmiast wrzucić zdjęcie na nasz Instagram, który jak powszechnie wiadomo, jest najpyszniejszym Instagramem w tej części galaktyki. Natomiast ta dorosła część mnie była bardzo zadowolona, że do śniadania serwują bąbelki.
W ogóle śniadania to osobny temat. W sobotę rano Jacek poszedł do Strefy Mokrej, trochę się wyluzować w jacuzzi i saunie (albo raczej “saunch”, bo jest ich tu kilka do wyboru), a ja zamówiłam flagowe, sheratonowe śniadanie do pokoju.
Dość szybko zaczęłam wzywać Jacka na pomoc, bo w menu wyglądało na… mniejsze. Trochę trwało, nim zwabiłam go na górę, musiałam mu najpierw obiecać różne sprośne rzeczy, ale ostatecznie przybył z odsieczą. I wiecie co? We dwójkę też nie podołaliśmy…
Niewiele osób wie, że sopocki Sheraton ma świetnie zaopatrzoną, klimatyczną winotekę. Nie jest najłatwiej do niej trafić, ale warto wpaść tu na kieliszek wina. Albo butelkę, bo ceny są więcej, niż konkurencyjne. Tak, dobrze czytacie – są konkurencyjne. Andrzej Strzelecki, sommelier, uraczył nas też świetnym, dwudziestoletnim porto, trafiając w mój gust bez pudła.
Dla fanów cygar i whisky jest tu też Cigar Lounge. Vinoteque mieści się w podziemiach zabytkowej Rotundy i z tego powodu nie jest szczególnie wyeksponowana, a warto o niej pamiętać i po spacerze zajrzeć tu na wino lub szklaneczkę pierwszorzędnej whisky.
Wiele osób pewnie interesuje InAzia? Restauracja z jednym z najlepszych widoków w Polsce – jej okna wychodzą centralnie na sopockie molo.
Mają na pokładzie Tajkę. Jest malutką, drobniutką i nieustająco uśmiechniętą kobietką, która zaserwowała nam takiego Tom Yuma z krewetkami, że oniemieliśmy. Fenomenalnie zbalansowane smaki, pikantne w punkt, choć jeśli ktoś lubi, żeby solidnie paliło, to na talerzyku obok serwowane jest również chili i kolendra. Tom Yum rozłożył nas na łopatki i chyba trochę wyrywaliśmy sobie łyżkę, choć warto pochylić się tu również nad sushi. Jacek – sushożerca – był więcej, niż zadowolony ze smaku, świeżości ryb i przede wszystkim ich uczciwej ilości w rolkach.
Interesujące jest trio tatarów (wołowina, tuńczyk, łosoś). Moim hitem był tatar z tuńczyka krojonego w małą kostkę i znakomicie doprawionego. Nie ma nic gorszego, niż tatar zasiekany na śmierć, w którym nie czuć struktury mięsa. Tu tego nie ma, za co szacunek i uznanie. Niezłym wyborem jest też chrupiące gęsie udo pokrojone na plastry i od serca podlane lekko słodkim, mandarynkowym sosem.
W grę o nazwie “mango sticky rice” trochę przegrywają z warszawską InAzią, choć z drugiej strony to specyficzny deser, bo jak często można w Polsce dostać soczyste, obłędnie słodkie mango? No właśnie.
Ale za to są pomysłowi i elastyczni. Otóż Jacek ma taką grę, w którą czasem gra z kucharzami. Prosi o deser spoza karty, w którym znajdą się trzy składniki – kruszonka, lody i palone masło. Och, jak oni się brawurowo wywiązali! I zajęło im to mniej, niż dziesięć minut. Okazało się, że połączenie lodów z pumpernikla i palonego masła to kompletny odlot. Mam nadzieję, że zastanowią się nad tą improwizacją i wprowadzą ją do najbliższego menu.
Niewiele osób wie, że sopocki Sheraton to matecznik kilku świetnych kucharzy i sommelierów, których później wchłonęła warszawska gastronomia. W tej chwili też mają fajny, zgrany i naprawdę wesoły zespół. To chyba jasne, że weszliśmy do kuchni.
Magda