W My’o’tai wita nas ściana smrodu. Mur. Stary olej i chyba coś jeszcze. Przychodzimy z pozytywnym nastawieniem, przecież chcieliśmy ich odwiedzić jeszcze przed wyjazdem w Bieszczady i trochę na to czekaliśmy. Jesteśmy więc twardzi i nie poddajemy się łatwo, pochylamy głowy i w pozycji atakującego byka przedzieramy się przez fetor. Na Teutatesa! Zróbcie coś z wentylacją! Zajmujemy miejsca na antresoli, gdzie pozwalamy naszym porom chłonąć nieco łagodniejszy w tym miejscu smrodek i zabieramy się za studiowanie krótkiej karty. Doceńcie poświęcenie, w normalnej sytuacji bym nie weszła.
O krakowskim Yellow Dogu słyszeli chyba wszyscy. Yellow Dog przeszedł lifting i karmił będzie jako Ramen Girl. Za sterami Luiza Trisno. Dlaczego o tym piszę? Ano dlatego, że Trisno Hamid, który z Luizą współtworzył Yellow Doga, karmi obecnie właśnie w My’o’tai.
Bez zbędnej zwłoki składamy zamówienie. Dziewczyna, która nas obsługuje jest tam dopiero drugi dzień. I choć szalenie miła, to o kuchni nie wie nic. Mam takie spostrzeżenie, że jeśli ktoś tu ma wyłowić słabe punkty knajpy, to zawsze my. Taki pech.
Zaczynamy od diablo ostrych liści betelu, na których znajdziemy drobno posiekany imbir, orzeszki ziemne, suszone krewetki czy chili, do tego bardzo wyraźny sos na bazie sosu rybnego (14 zł.). Dla jasności – diablo ostre jest to co na liściach, a nie one same. Sos rybny będzie się jeszcze później przewijał, ale nie uprzedzajmy faktów. Generalnie ta przystawka nie jest niczym ciekawym. Pali w język, ale nie ma nic interesującego ani w strukturze liści, ani w dość monotonnie ostrym smaku. Sos może nieco równoważy całość, wciąż jednak nie dostrzegam tu niczego, co mogłoby zachwycić. Liście na bardzo ostro. Rozbierania na atomy nie będzie, bo i nie ma czego rozbierać. Wszystko na ten temat.
Z pewnością bardzo jasnym punktem jest zupa wołowa z ziołami i flaczkami (22 zł.), która na zdjęciu wygląda umiarkowanie atrakcyjnie. Oczywiście zawiera sos rybny. Na dziewięć dań tylko jedno oraz deser go nie zawierają. Ale zupie należy oddać honor. Jest pełna aromatów, bardzo łatwo rozpoznajemy galangal i liście kafiru, jest też lekko podkręcona chili i domknięta trawą cytrynową. To jest naprawdę udana zupa, choć pręga nieco twarda.
Chrupiące jajka z warzywami i ziołami (18 zł.) to rzecz tak prosta, że aż bolą zęby. Z jakiegoś powodu myślałam, że jajka będą przygotowane w jakiś zaskakujący sposób, tak jak zaskoczyło i absolutnie rozkochało mnie w sobie chrupiące jajko w AleWino. Tymczasem jest to zwykłe jajko sadzone, wrzucone na sałatkę składającą się głównie z naci selera i czosnku (oraz obowiązkowego sosu rybnego) odwrotną stroną, czyli tą od patelni.
Z tym chrupaniem, to ja bym się tak nie rozpędzała. Cudnie, że były tam też paseczki marchewki i rzodkiewka, które złagodziły mój wytrzeszcz oczu, kiedy trafiłam na pół ząbka czosnku. Tego nie było w planach. Chyba, że My’o’tai tak dba o zdrowie swoich klientów w związku ze zbliżającą się jesienią.
Ostre ziołowe skrzydełka z kurczaka (16 zł.)… Powiedzmy, że nie powalają zapachem, choć to eufemizm. Oczywiście marynowane są w sosie rybnym – co już nikogo nie dziwi – a także w czosnku, chili i kolendrze. Podane z marynowanym ogórkiem. Są wilgotne i delikatne, poziom ostrości zaś zupełnie znośny nawet dla mnie. Choć dobrze wiem, że jest to kurczak pośledniej jakości, łamię się i próbuję. Są całkiem smaczne, więc jeśli ktoś koniecznie musi kurczaka, to ten nie powinien sprawić zawodu.
Deser się skończył, więc my kończymy curry z pieczonym udkiem z kaczki (35 zł.). Bardziej to sos pomidorowy, niż curry, ale jest nieźle. Może nie wspaniale, ale nieźle. Jasne, że mięso mogłoby być delikatniejsze, a sos wyraźniejszy w smaku. Oczywiście był tu również sos rybny. Czy cena przystaje do zawartości talerza? Nie do końca. Wciąż jednak jest to danie jadalne i nie zamierzam go mieszać z błotem, lecz ponownie go nie zamówię. W ogóle nie mam pewności, czy wrócę jeszcze do My’o’tai. Byłam, zjadłam, napisałam, idę wrzucić ciuchy do pralki.
Wahałam się między trzema, a czterema świnkami, ale na korzyść My’o’tai zadziałała przede wszystkim zupa, więc jednak czwórka. Nie są to szczególnie złożone dania, lecz taka była koncepcja tego miejsca i nie dyskutuję z tym. Ubolewam, że pracują na średniopółkowych składnikach, ale kto dziś, poza nielicznymi szaleńcami, pracuje na innych?
Czuję jednak, że to miejsce ma szansę stać się hitem nadchodzącego sezonu. Może to nie będzie mój hit, ale dla wielu osób z pewnością. Bo to nie są złe smaki, ale też nie są jednoznacznie wspaniałe. Powtarzalność przypraw jest nieco rozczarowująca. Choć dania różnią się wyraźnie, to czuć, że kręgosłup i pewne konkretne nuty są wciąż takie same. Takie same, same, ame, e, e… Mnie to miejsce nie zachwyciło, jest średniakiem, przykro mi.
Magda
Info
fb
ul. Szpitalna 8, Warszawa (wejście od ul. Górskiego)