Videlec jest knajpą na lunch, na obiad, na kolację. Jest knajpą codzienną, bez zadęcia, wydumanych figur na talerzu i krępujących sztuczek. Karmi zupełnie smacznie, ale wciąż jest we frakcji oddającej cześć balsamico. A już myślałam, że to nieszczęsne balcamico jest w odwrocie i przestaje toczyć polską gastronomię jak brązowy czerw. No więc nie.
Sam lokal jest ogromny, matki dzieciom będą zadowolone z dużego kącika zabaw, a “winne” towarzystwo też się tu odnajdzie, wybierając wina samodzielnie, wprost z półki.
Wstąpiliśmy do nich w drodze do Poznania na VIII Ogólnopolski Festiwal Dobrego Smaku, z którego relację znajdziecie tutaj. Było wczesne popołudnie, zajętych może kilka stolików. Ot, poobiedni marazm, a nam burczy w brzuchach.
Zatem zaczynamy od naprawdę przyzwoitej bruschetty (16 zł.) z kurkami. Bagietka jest świeża i chrupiąca, a kurki świetnie doprawione. Przyjemny start, choć wolałabym, żeby grzyby były ciepłe.
Dalej topinambur. Topinambur, czyli słonecznik bulwiasty, to coś, co musi być wszędzie. Obowiązkowo. Nie żebym miała coś przeciwko, bo go lubię, a moda rzecz święta. Tu pod postacią kremu z cieniutkimi plasterkami buraka i oliwą truflową (12 zł.). Wyjątkowo udana zupa, delikatna, wręcz muślinowa. Mleczny, subtelny smak słonecznika przełamany charakterystyczną oliwą i chrupiącymi piniolami. Ta zupa naprawdę zmusza do wyczyszczenia talerza. Co prawdą oliwę truflową szanuję umiarkowanie, wolę trufle, ale wciąż jest to bardzo przyzwoity poziom.
Przy carpaccio z buraka z karmelizowanym kozim serem (19 zł.) oboje jęczymy z rozczarowania. Oto bowiem świetne carpaccio z jeszcze lepszym, chrupiącym, słodko-słonym serem, zalane jest całkowicie balsamico, które gwałci kubki smakowe i zabija kompletnie tę subtelną kompozycję. Balsamico mówimy stanowcze: nie! Który to już raz hejtuję balsamico?… Jest go za dużo, jest bez sensu i nie na miejscu. Bez niego byłoby prosto, smacznie, a najistotniejsze smaki miałby pełne pole do popisu. Apeluję! Zapomnijcie o balsamico!
Podana na desce grillowana dorada z risotto i wstążkami cukinii (45 zł.) to w teorii fajnie skomponowane danie. Risotto barwione sepią, podane w wydrążonej cukinii to dobry pomysł, szkoda jednak, że jest nieco rozgotowane. Nadal smaczne, ale wskazuję na małe niedociągnięcie techniczne. Zdecydowanie mocnym aspektem tego dania jest cukinia, opisana w menu jako papardelle z tejże, co uważam za trochę wydumane, ale niech będzie, bo tej sałatki broni świetny, orzeźwiający cytrynowo-miętowy dressing. Gorzej z samą rybą, bo choć nieźle przyrządzona, ciągnie za sobą posmak mułu, czytaj: marnej hodowli. Szkoda, bo to danie ma duży potencjał i gdyby nie detale byłoby bardzo dobrze. A tak jest cztery minus, siadaj.
Na koniec zielono-malinowe ravioli z ricottą i kozim serem w sosie szałwiowo-maślanym (28 zł). Cóż, ravioli było najsłabszym punktem tego obiadu. Oto bowiem znajdziemy w nim mizerną ilość farszu, w którym bardziej czuć (znowu!) oliwę truflową, niż kozi ser. Natomiast ricotta całkowicie się zwarzyła, co niestety wyraźnie czuć na języku. Do tego lekko twarde ciasto. Chyba pominęłabym barwniki w cieście, a skupiła się na dopracowaniu jego samego oraz nadzienia. Oliwą truflową odbijało mi się jeszcze w Poznaniu, kiedy siadaliśmy do kolacji Trąbski vs. Makłowicz, gdzie, nota bene, też zjedliśmy krem z topinamburu. Dwa razy dziennie to już chyba małe przegięcie i oporowe gastro-hipsterstwo, nie sądzicie?
Nie, to ravioli się nie udało. Pewnie pomógłby maślany sos, gdyby był. Zamiast niego trzy małe listki szałwii ukryte pod pierożkami. Wszystkie ranty zostawiłam na talerzu, zjadłam trochę zwarzonej ricotty. I było mi smutno.
Ale żeby była jasność – to nie jest złe miejsce. Jest całkiem do wytrzymania. Szkoda, że kelner nie wiedział dokładnie nic o menu i z każdym pytaniem biegał do kuchni. Czasem zapominał też wrócić, a – umówmy się – było raczej pusto i nie miał aż tak dużo pracy. Na ich korzyść przemawia fakt, że mają własne makarony (albo przynajmniej tak zeznają. Bo wiecie, Dziurka od klucza też zeznaje, że ma domowe, a to tak, hm, nie do końca prawda), ponadto obsługa, choć totalnie niedoinformowana, jest bardzo miła. No i mają fenomenalną domową lemoniadę. Chyba jedną z najlepszych, jakie piliśmy tego lata.
Tak więc Videlec to bezpieczna destynacja. Napełnicie brzuchy, miło spędzicie czas i wyjdziecie raczej zadowoleni. Dlatego w swojej kategorii dostają bezpieczne cztery świnki.