Późny poniedziałkowy wieczór, obrzeża małego czeskiego miasteczka, dawno już o tej porze pogrążonego we śnie. Zmęczeni i głodni docieramy do hotelu, jedynego źródła światła w okolicy. Tłusty księżyc prawie w pełni rzuca trochę chłodnego światła na pobliskie pagórki, poza tym ciemno i głucho. Dociera do nas kilka faktów: czeka na nas tylko kelner i kucharz, razem z nami to cztery osoby w całym budynku. Hotel jest spory i znajduje się za miastem. W pokojach nie działa wifi.
Klimat jak z kiepskiego horroru, takiego z wiadrami krwi, flakami, ostrymi narzędziami i obowiązkową głupią blondynką uciekającą na strych, zamiast na dwór.
Ale my się Czechów nie boimy, a czeską kinematografię szanujemy i poważamy, więc po zalogowaniu sie do pokoju zrzucamy kurtki i natychmiast schodzimy do restauracji w nadziei, że nas nie potrują. Słusznej postury szef kuchni siedzi przy laptopie i przegląda fejsbunia (w restauracji wifi działa), kelner na galowo, poleruje kieliszki. Cisza i spokój. Grzecznie pytam, czy istnieje taka szansa, że nas jeszcze nakarmią? Kucharz nie reaguje, ale kelner z profesjonalnym uśmiechem odpowiada, że jak najbardziej, proszę sobie wybrać stolik, zaraz poda menu.
Wobec tego zajmujemy miejsca, a kiedy do nas podchodzi nawet nie zaglądam do menu, tylko zadaję mu kilka pytań: co mają świeżego, co poleca i czy w czasie weekendu mieli jakichkolwiek gości? W odpowiedzi słyszę, że wszystko jest świeże, najbardziej poleca stek z argentyńskiej wołowiny oraz wszystko inne, a gości nie mieli zbyt wielu od jakiegoś czasu, bo to nie sezon. Jego angielski jest perfekcyjny.
Taa…, wszystko świeże, sraty-taty – myślę sobie. Ale chyba robię przy tym niewyraźną minę, bo natychmiast pyta, czy chcę zobaczyć wołowinę. Chcę. Z kuchni wyjeżdża przepiękny kawałek czerwonego mięsa. Niucham, niucham i nic – świeżuteńkie. Dobra. To robimy tak: pâté z zajęczych wątróbek, tatar, obowiązkowy smażony ser i stek z – a jakże – argentyńskiej wołowiny. Oraz dwa piwa. Duże.
Kucharz obojętnie podnosi się z krzesła, za nim gęsiego wchodzi do kuchni kelner. Coś się zaczyna dziać, to jakaś patelnia brzęknie, to ktoś coś przestawi. Czekamy.
Dość szybko pojawia się piwo, a chwilę po nim pâté. Na rany Lisa Chytrusa!, jakież to jest obezwładniająco pyszne! Pachnie tak, że cieknie ślinka, a smakuje tak, jak pachnie. Po chwili pojawia się świeży, smaczny tatar. Siekany, jak należy. Inaczej niż u nas, podany z typowymi dla Czech, nieprawdopodobnie tłustymi, smażonymi na głębokim tłuszczu kromkami chleba (sorry, taki mają klimat) i ząbkami czosnku do natarcia tychże. Szczęka z hukiem opada mi na podłogę.
Zostajemy sami, kelner wraca do kuchni. Mam takie spostrzeżenie, że z każdą nawrotką robił się coraz gadatliwszy, coraz szerzej się uśmiechał i w ogóle było nam tam coraz bardziej domowo. Za wychodzącymi z kuchni kolejno: smażonym serem i stekiem, wychodzi kucharz. Uśmiecha się pod nosem, siada przed laptopem i pogrąża się w odmętach fejsbunia.
Ser jest taki, jak powinien być, ale frytki są podejrzanie idealne, więc pytam kelnera, czy z mrożonki. Ten posyła mi uśmiech smarkacza, który właśnie wykonał najlepszy żart w życiu i bez słowa idzie do kuchni, skąd przynosi kilka pozostałych na dnie miski świeżych frytek. Z tym samym uśmiechem podtyka mi je pod nos. Nawet nie podnoszę szczęki z podłogi. Nie ma sensu. Chyba byłam trochę czepliwa, ale zważając na okoliczności, świeżość tego jedzenia urągała logice.
Stek jest smaczny, może trochę przeciągnięty, bo prosiłam o krwisty, ale litości! Nawet im się coś z niego chciało układać. O północy!
Później siedzimy jeszcze trochę z nimi dwoma, rozmowa już dawno rozkręciła się na całego, choć kucharz raczej mało się włącza. Otworzy się dopiero rano, ale o tym jeszcze nie wiem. Za to kelner pracuje głównie na Majorce, świetnie zna Las Sirenas, które wam gorąco polecam (klik) i w ogóle naszym kumplem jest. (Dosłownie – mam go już w znajomych na fejsie i umawiamy się na dobry obiad na Majorce). Namawia na deser. Patrzę na kucharza, który z charakterystyczną dla siebie obojętnością wzrusza ramionami, dając do zrozumienia, że spoko, może nam w minutkę strzelić jakiś deserek. Decydujemy się więc na semifreddo. Bez szału, bo zdecydowanie zbyt mocno zmrożone. Ale wiecie co? Nikogo to nie obeszło.
Na odchodne ustalamy porę śniadania na dziewiątą i udajemy się do pokoju. Kiedy rano, kilka minut po dziewiątej pojawiamy się w restauracji, przeżywamy déjà vu – kelner na galowo, poleruje kieliszki, kucharz ogląda fejsbunia. Różnica jest taka, że obaj witają nas szerokimi uśmiechami. Zajmujemy więc te same miejsca, a ja pytam kelnera, co nam zrobią na śniadanie? Co chcemy, pada odpowiedź. Skądś to znam. Postanawiam nie przeciągać struny i zamawiam jajecznicę, jakieś pieczywo, pomidory i trochę wędliny. Oczywiście pieczywo jest świeże i chrupiące, bo pół godziny wcześniej specjalnie dla nas kelner przywiózł je z piekarni, a “trochę wędliny” to kopiaty talerz pięknej i absolutnie świeżej szynki m.in. z dzika. Już mnie to nie zaskakuje, przyzwyczaiłam się.
Po śniadaniu zabieram swoją idealną latte i idę na obchód, w końcu muszę zobaczyć gdzie właściwie spaliśmy. Na tyłach hotelu jest spore patio i zabudowania gospodarcze. Wszystko to ładne i obłożone lokalnym kamieniem. Ponieważ widzę uchylone skrzydło drzwi do stodoły – zaglądam. A tam, proszę Państwa, odbywa się śniadanie braci mniejszych. Trzy kozy i pięć śmiesznych, łaciatych świnek wcina, aż im się trzęsą uszy, a karmi je nikt inny, jak szef kuchni we własnej osobie.
Od momentu, kiedy dostrzega banana na mojej twarzy i rękę automatycznie wyciągającą się do głaskania zwierzaków, stajemy się kumplami. Trzódkę puszcza samopas, kozy obżerają kwiatki w doniczkach, świnie ganiają się po trawie, a on mi opowiada, że właściciel ma dwie hodowle takich świń w sąsiednich wsiach, że to świetne mięso i rzadka rasa (Přeštické prase), że dostarczają do kilku dobrych restauracji w Pradze i że te, na które patrzę, też miały iść pod nóż. Ale on się zakochał i w tej sytuacji dożyją w spokoju swoich dni, objadając się resztkami z restauracji.
Acha, świetne widoki, piękna okolica, dobre miejsce na weekend. Czy muszę pisać coś jeszcze?…
Pięć, jakże adekwatnych, świnek.
Magda
Info
Horní Dvůr 286
Nové Město na Moravě 592 31
Tel.: +420 561 205 941