Najpopularniejszy w Polsce blog z kategorii food&travel

Czas przestać udawać, że to ciąża spożywcza. I tak już mi nikt nie wierzy

Share on facebook
Share on twitter
Share on print
Share on email

Póki co cała ta ciąża, która mija właściwie niezauważenie, jest dla mnie trochę przeżyciem z kategorii National Geographic, czytać głosem Krystyny Czubówny. To znaczy podczas USG, jak widzę, że dziecko macha ręką, to mówię coś w stylu: “Widziałeś, widziałeś?! ALE JAZDA!”.

Kobiety się chyba wtedy powinny wzruszać, dotykać brzucha i dyskretnie uronić łzę, prawda?

Aha, bo mam taką wiadomość: rodzina nam się powiększa. Przepraszam, że nie piszę “AAAAAA, mam cudowną wiadomość, jest z nami nasza fasolka! <bang! focia z USG>”. Ja chyba po prostu nie jestem z fejsbuka, gdzie ekscytacja przez dziewięć miesięcy ciąży jest taka sama jak po zobaczeniu pierwszych dwóch kresek na teście. Ja się chyba już do tej myśli przyzwyczaiłam.

Choć na początku wydawało mi się, że lekko odjadę, w końcu hormony, no i tak jest przyjęte, że laski w ciąży… jakby to powiedzieć dyplomatycznie? Nieco się zmieniają. No więc póki co u mnie wszystko dobrze. Nadal uważam, że zdrowa ciąża to nie jest żaden wyczyn. Gdyby nie ona nie byłoby nikogo. Tylko Kononowicz ewentualnie. Więc jak sobie myślę o skali zjawiska, to naprawdę nie wydaje mi się, aby w moim życiu działo się coś nadzwyczajnego. Intrygującego tak, ale nie nadzwyczajnego. Śledzi z dżemem też mi się nie chce. Ani jeść za dwoje. I jakaś taka spokojna jestem, jak mistrz zen. Nie ma takiej rzeczy, która by mnie ruszyła. Patrzę na te brewerie, które ludzie wyprawiają, jem czereśnie i życzliwie się uśmiecham.

Straszna nuda, mówię Wam.

Postanowiłam nie czytać internetów. Na razie trzymam się bez większych problemów. Bo w internecie jak masz wzdęcie, to i tak zdiagnozują ci guza mózgu. Dlatego wybieram bycie zdrową. I tak oto moim jedynym źródłem informacji o ciąży jest ginekolog i kilka najrozsądniejszych koleżanek. A że czuję sie jak bogini i wszystko mogę, to nie mam żadnych pytań. A skoro nie mam pytań, to w sumie niewiele wiem. I doskonale. Przyjmuję ten stan jako coś absolutnie naturalnego, na wieść o ciąży nie zastygłam jak jaszczurka na słońcu, nie poszłam na L4 (zwłaszcza, że chyba sama bym je sobie musiała wypisać; nie no, Magda, weź – powiedzą, że po znajomości), nie zmieniłam stylu życia i nie wpadłam w głęboką zadumę nad faktem, że jestem w ciąży PO TRZYDZIESTCE. Co to niby ma w ogóle zmieniać? Nie wierzę w liczby. Wierzę w zdrowe ciało i zdrową głowę. Dlatego wszystko jest tak, jak było – podróżuję gdzie chcę, jem co chcę, żyję jak chcę. Ba! Ostatni weekend spędziłam pod namiotem i było ekstra.

A wy na to: czekaj, czekaj, zobaczymy jak za kilka miesięcy sobie buty zawiążesz!

Odpowiadam: normalnie – Ukochanym.

 

Tak naprawdę najwięcej jest we mnie zupełnie innego rodzaju ciekawości, wcale nie medycznej. Ciekawi mnie jakie będzie? Czy wyrośnie na dobrego człowieka? Czy charakterek weźmie po mamusi, czy może ciepło i empatię po ojcu? I czy będzie chciało jeść wszystko, czy może tylko makaronik z sosikiem pomidorowym? Lepiej żeby wszystko, bo będę musiała wyciągnąć konsekwencje.

Nie fiksuję też kompletnie w sprawie pokoju dla dziecka. Z jakiegoś powodu wydawało mi się, że to kluczowe zajęcie przyszłej matki. A tymczasem sama spodziewając się dziecka w ogóle tematu pokoju nie uważam za najważniejszy. Będę miała ochotę go urządzić, to urządzę. Póki co wychodzę z założenia, że w pierwszym miesiącu dziecko i tak nie widzi ostro, więc będzie mu wszystko jedno. Poza tym w najbliższej perspektywie mam generalny remont kuchni, jadalni i salonu i jakby Wam to powiedzieć?… Muszę deski na podłogę wybrać i zastanowić się gdzie mają być szuflady, a nie.

Obiecuję nie pisać o własnym dziecku per “fasolinka”. O cudzym też nie. W ogóle o żadnym dziecku nigdy nie zamierzam tak pisać.

Obiecuję nie doradzać wam w każdym aspekcie związanym z ciążą i macierzyństwem i nie zmienić tego bloga w najlepszy blog parentingowy w sieci, choćby dlatego, że królowa jest tylko jedna i do tego się z nią przyjaźnię, więc nie będę dziewczyny wysadzać z siodła. Poza tym ja nie mam tyle cierpliwości, żeby z aparatem przy oku ganiać za dzieckiem. Z obłędem w oku, to może.

Tak więc pewnie czasem napiszę co się u mnie sprawdziło, a co nie, ale w “blogującą mamę” się raczej nie zmienię i spokojnie możecie te treści traktować jako dodatkowy wątek na blogu, nieco premium, bo niezbyt częsty, ale na pewno nie jako nagłą zmianę głównej tematyki. Nie jestem blogującą przyszłą mamą i nie definiuję się przez ten pryzmat. Jestem blogującym człowiekiem i mam na imię Magda. To w zupełności wystarcza, żebyście chcieli czytać to, co piszę. Tak, sama sobie właśnie napisałam komplement i jednocześnie pojechałam wszystkim parentingom. Hell, yeah, królowa dyplomacji to ja.

Obiecuję nie szczuć was zdjęciami dzidziusia częściej niż “nie wytrzymam, muszę”. Ani nie żebrać o lajki “dla dzidziusia”. Przecież wszyscy wiemy, że dzidziusie jedzą mleko i szproty w pomidorach, a nie lajki.

Obiecuję nie używać na instagramie hasztagu #rodzew2018. Jest na to bowiem kontrhasztag: #nikogo. W domyślę “to nie obchodzi”.

…ale to nie znaczy, że nie będę dotykała tematu dziecka. Będzie bardzo ważnym elementem mojego życia, więc nie widzę powodu, aby udawać, że go nie ma. Póki co jestem we frakcji “zdrowy umiar”. I trzymajcie kciuki, żeby mi tak zostało.

Obiecuję też nie wrzucić zdjęcia z porodu. Być może w ogóle nie pozwolę takiego zdjęcia zrobić. Są bardziej estetyczne momenty do fotografowania, a ja jestem estetką. To nie są rzeczy do dzielenia się ze światem. Tak jak zachowałam dla siebie informację, że staramy się o dziecko, tak zachowam i ten moment, bo uważam, że powinien być rodzinnym świętem, a nie internetową hucpą. To się nazywa “prywatność”.

A poza tym to bardzo ciekawe być w ciąży. Dopiero niedawno zaczęłam z tych wszystkich przywilejów korzystać, bo wcześniej jakoś mi było glupio. Ale jak panowie raz powiedzieli, że 10 punktów karnych i pińcet złotych polskich, to samo mi się wymsknęło, nawet nie wiedziałam kiedy. I to właśnie był ten moment, kiedy zrozumiałm jaką moc ma zdanie “Jestem w ciąży”. Idzie mi już tak dobrze, że w niektórych sytuacjach zamierzam być w ciąży do pięćdziesiątki lub tak długo, jak długo ktokolwiek będzie w to wierzył. Bycie w ciąży to przepustka do świata ludzi uprzywilejowanych. Pro tip: żeby tak mówić wcale nie trzeba mieć brzucha. #mipasuje

Drugim ciekawym aspektem bycia w ciąży jest to, że każdy, ale to każdy, czuje się w obowiązku opowiedzieć ci o przykrych przygodach swojej dalekiej koleżanki, albo innej sąsiadki, ewentualnie własnych. A ja nie chcę tego słuchać. Kompletnie mnie nie interesuje jak jedna pani podczas porodu pękła na pół, a dziecko innej pani nie chciało spać do siedemnastego roku życia i trzeba je było noc w noc nosić na rękach, bo inaczej z niewyspania uwalało sprawdziany z matmy. Nie chcę się programować, nastawiać na “trudy macierzyństwa” i okopywać jak na wojnę. Chcę myśleć, że wszystko będzie dobrze, naturalnie, że łatwo się dogadamy, a ja bez problemu zatrybię który płacz znaczy “pielucha”, a który “papu”.

Kaman, to nie może być takie trudne. Gdyby było, to nie byłoby nikogo. Tylko Kononowicz ewentualnie.

 

Dobrze się bawiłam pisząc ten tekst. Mam nadzieję, że Wy, czytając, też 🙂

Ściskam!

Magda

Spodobał Ci się wpis? To super! Będzie mi bardzo miło, jeśli zechcesz go udstępnić 🙂

Share on facebook
Share on twitter
Share on print
Share on email

Dodaj komentarz