Czasem, w nieskończonym rozpasaniu, które gorliwie wyznaję, marzy mi się lekka, subtelna kolacja, która nie pozostawia po sobie wyrzutów sumienia. Coś, w czym nie ma kostki masła, coś, od czego nie rośnie dupsko i nie trzeszczą dżinsy w udach. Marzy mi się coś nieoczywistego, sprośnie smacznego, pozostawiającego po sobie długie, czyste smaki, których nie chce się zmywać z języka. No i jest – nowy hicior na warszawskiej mapie pasibrzuchów: Ceviche Bar.
Martina Gimeneza Castro znamy z Podkowa Wine Depot, gdzie zostawił po sobie znakomitych kucharzy i nadal z serca Wam to miejsce polecamy. Później znamy Martina z pierwszej edycji Top Chefa, a następnie ze znakomitej kuchni restauracji Salto. Teraz przyszła pora na coś nowego. Martin co prawda zostaje w Salto i nadal będzie nas rozpieszczał, ale teraz razy dwa. Na dwa różne sposoby.
Właśnie otworzył pierwszą w Polsce cevicherię. I choć nie dotarliśmy na przedotwarciową kolację, zajrzeliśmy do nich tuż po weekendzie. Tak naprawdę zajrzeliśmy też przed weekendem, ale jeszcze było zamknięte. Ceviche Bar to knajpa frontem do ludzi, ma zapewniać świetne jedzenie i wieczorne uciech sto z DJ-em włącznie.
Karta jest króciutka, identyfikacja spójna i przemyślana, kuchnia otwarta, a jedzenie obłędne. Najpierw połakomiliśmy się na locro (15 zł) – zawiesistą, gęstą, mocno mięsną zupę, która nijak nie uniknie porównań do naszej grochówki, choć jest tradycyjnym argentyńskim daniem. Świetny aromat wędzonki pochodzący z boczku i dużo ciecierzycy. To także jedyne ciężkie, mocno sycące danie, jakiego tam spróbowaliśmy. Dalej było już tylko lekko. (Na zdjęciu połowa porcji).
Zjedliśmy ceviche z tuńczyka (38 zł), ryby orła (36 zł) i krewetek (36 zł). Tuńczyk podbity limonką z niewielkim, ledwie przebijającym się dodatkiem chilli i oliwą z palonej kolendry jest fenomenalny. Wyjątkowo delikatna, ale zwarta struktura mięsa pozwala cieszyć się tym smakiem nieco dłużej. Zaraz za tuńczykiem w kolejce ustawia się corvina, czyli ryba orzeł z yuzu, czerwoną cebulą, tajską bazylią i togarashi, czyli japońską przyprawą składającą się z siedmiu składników, zwykle dodawaną do udonu. Znajdziemy tu więc i pomarańczę i pieprz syczuański, i len, i imbir czy nori.
Moim prywatnym hitem nie do pobicia okazują się krewetki w mleku kokosowym z marakują. To są te momenty w życiu, kiedy jak nic innego pragniesz wylizać talerz. I mniejsza o to, że właśnie siedzisz w miejscu publicznym. Absolutny przebłysk geniuszu. Okrągła kremowość lekko przełamana pojawiającymi się tu i tam pestkami marakui otoczonymi galaretkowatym, lekko kwaśnym miąższem. Wyjątkowy balans smaków, a do tego znakomite, sprężyste mięso surowych krewetek.
W parze ze znakomitymi, dopracowanymi smakami idzie tu również świetna jakość surowca. Przy surowych rybach i owocach morza nie wyobrażam sobie inaczej.
Na nasz stół trafia również łosoś (30 zł) i przegrzebki (38 zł). Choć w obu przypadkach mamy tu sezam czarny i biały, imbir i wakame, wrażenia są zupełnie różne. Maślany, tłusty łosoś kontra delikatne jak tchnienie plasterki sanżaków okraszone tapenadą z czarnych oliwek. Tu zdecydowanie moje serce skłania się w stronę przegrzebków, za którymi przepadam. Nie jest to jednak kwestia li tylko moich upodobań, ale przede wszystkim wyjątkowo delikatnego, rozpływającego się w ustach mięsa, podbitego charakterną tapenadą i pięknie łączącym się z tymi smakami sezamem.
W ramach przełamania smaków i delikatnych tekstur dostajemy pieczone bataty i nachos, które smakują mi bodaj pierwszy raz w życiu.
Powiem Wam tak – jak na pierwszą w Polsce cevicherię, poprzeczka została powieszona cholernie wysoko i jeśli ktoś spróbuje Martina zdetronizować, to będzie miał twardy orzech do zgryzienia. Koniecznie powinniście wybrać się do Ceviche Baru. Za chwilę i tak nie będzie wolnych stolików, więc proponuję się spieszyć. Przy okazji rzućcie okiem na rzeźbę, którą mają przed wejściem. Jest szansa, że jej zdjęcia niebawem zaleją Instagram. Ta knajpa to jest hit. Piątka z plusem tłusta, jak ten losoś!
Argentynie bliżej do ceviche niż Polsce… No chyba że śledź P A tuńczyk to ryba na seviche jak praktycznie masa innych morskich ryb.
Z tunczyka w Peru nikt nie robi ceviche….ale mniejsza z tym. Najwazniejsze jest swiezosc ryby a o to bedzie w Warszawie bardzo cieszko….z mrozonej ryby to nie to samo. Bylo by ciekawe jesli by sprobowal zrobic ceviche z polskich (swiezych) ryb slodkowodnych….?
Z ryby slodkowodnej nie da rady. Pasożyty.
Nie wszystkie…z morskimi jest podobnie….
Skusiłam się. Jest naprawdę pysznie! Seviche w odsłonie z mango i mleka kokosowego jest dla mnie niezwykle smakowitym odkryciem. Do tej pory zjadłam tony seviche raczej tradycyjnego ale jednak nieco zaskakującego, bo rybę i owoce morza poza limonką marynuję w tequili 🙂
8 Responses
Ciężko będzie komuś z Polski pobić w ceviche kolesia z Ameryki łacińskiej 😀 No ale zobaczymy, tez się tam wybieramy 🙂
Też tak myślę 🙂
On jest z Argentyny…jak by byl z Peru to co innego….
BTW – tunczyk to nie ryba na ceviche…na “poke” tak….
Argentynie bliżej do ceviche niż Polsce… No chyba że śledź P A tuńczyk to ryba na seviche jak praktycznie masa innych morskich ryb.
Z tunczyka w Peru nikt nie robi ceviche….ale mniejsza z tym. Najwazniejsze jest swiezosc ryby a o to bedzie w Warszawie bardzo cieszko….z mrozonej ryby to nie to samo. Bylo by ciekawe jesli by sprobowal zrobic ceviche z polskich (swiezych) ryb slodkowodnych….?
Z ryby slodkowodnej nie da rady. Pasożyty.
Nie wszystkie…z morskimi jest podobnie….
Skusiłam się. Jest naprawdę pysznie! Seviche w odsłonie z mango i mleka kokosowego jest dla mnie niezwykle smakowitym odkryciem. Do tej pory zjadłam tony seviche raczej tradycyjnego ale jednak nieco zaskakującego, bo rybę i owoce morza poza limonką marynuję w tequili 🙂