Zdaję sobie sprawę, że istnieje grupa ludzi, która oczekuje, że będę pisała wyłącznie na zadany temat. Niestety dla tych ludzi – kto stoi w miejscu, ten się nie rozwija. A poza wszystkim pisanie na zadany temat siedem lat z rzędu może się znudzić. Toteż wymyśliłam sobie swój dziewczyński kącik, w którym od czasu do czasu podrzucę Wam moje ostatnie odkrycia i zachwyty. Z bardzo różnych obszarów, często zupełnie nie związanych ani z jedzeniem, ani z podróżami. A co tam, niech nawet i policja przyjedzie na fejsbuka!
Wydaje mi się, że to będzie bardziej dziewczyński cykl, chociażby dlatego, że lubię kosmetyki i czasem wynajdę jakąś perełkę, którą będę się chciała z Wami podzielić, ale gdyby panowie chcieli coś ciekawego poczytać albo błysnąć i kupić swojej dziewczynie TRAFIONY krem, to też zapraszam. Generalnie chodzi o to, żebyście nie wydawali pieniędzy bez sensu i jeśli mam coś sprawdzonego, to po prostu będę Wam to podrzucać. A jeśli Wy macie do polecenia fajne rzeczy czy książki, to też poproszę, to są zawsze cenne rekomendacje. No i jeszcze jak napiszę książkę, to…
“Cudne manowce – wszystko, co w Polsce najlepsze”, ja 🙂
No jasne, że zacznę od mojego najnowszego dziecka! W końcu tylko ja wiem ile mnie kosztowało pracy, czasu i życia. Wiem też jak wiele dobrego znajdziecie w tej książce – wspaniałych ludzi, zaczarowane domy gościnne i agroturystyki, potężną bazę małych producentów, od których kupicie sprawdzone przetwory, wędliny, miody czy sery. Żaden projekt nie kosztował mnie tak wiele wysiłku, ale też żaden nie był taką przygodą. Aż Wam trochę zazdroszczę, że wszystkie te miejsca dopiero odkryjecie, że poznacie tych wszystkich wspaniałych ludzi i zjecie te epickie śniadania!
W tej chwili książka jest w przedsprzedaży o, tutaj, premiera planowana jest na 11 grudnia, a więc w sam raz pod choinkę. Jeśli chcecie zrobić komuś prezent, to teraz książka jest w promocyjnej cenie i wszystkie egzemplarze, które kupicie w przedsprzedaży będą z autografem.
“Ciszej, proszę”, Susan Cain
Powiedzmy sobie wprost – powszechnie uważa się, że ekstrawertyzm to zaleta, a introwertyzm wprost przeciwnie. “Ciszej, proszę” to genialna polemika z tym drugim przekonaniem. Jeśli macie w najbliższym otoczeniu osoby, które zamiast głośnej imprezy wybiorą raczej wieczór z książką, albo takie, które zamiast dużo mówić i gestykulować raczej ze spokojem słuchają, to wiedzcie, że być może macie obok siebie skarb. A może Wy sami wyżej cenicie sobie ciszę i spokój, niż niebywale bujne życie towarzyskie? Może wolicie kilku bliskich przyjaciół, z którymi tworzycie głębokie, wieloletnie relacje, niż tabun znajomych, z którymi pogadacie o ostatnich wakacjach, ale już o poważnych zmartwieniach nie? Wszystko z Wami w porządku. Prawdopodobnie macie zalety, których ekstrawertykom brak.
To książka o tym, że nie ma lepszych i gorszych. To książka, która nie tylko daje przyzwolenie na bycie introwertykiem (co wiele osób myli z nieśmiałością), ale też pokazuje niezaprzeczalne zalety takiej konstytucji psychicznej.
“Od flat lay do street photo”, darmowy ebook
Jakiś czas temu, razem z kilkoma naprawdę fajnymi blogerami, stworzyłam dla marki Olympus ebook o fotografii. To naprawdę fajny projekt, szczególnie jeśli ktoś zaczyna swoją przygodę z fotografią. Znajdziecie tu porady dotyczące fotografii reportażowej, kulinarnej czy podróżniczej. Dowiecie się też jak robić przepiękne flat laye. Ten projekt jest ukłonem w Waszą stronę i zupełnie za darmo możecie go pobrać tutaj.
“Slow life z widokiem na Śnieżkę, czyli Polna Zdrój”, Magdalena Trojanowska
Jeśli idzie o kulinarne nowości na rynku wydawnicznym, to prędzej czy później i tak trafiają w moje ręce. Czasem wysyłają je wydawnictwa, a czasem dostaję je od samych autorów. Wiecie jak fajnie jest pójść do Empiku, móc wskazać na większość książek w dziale kulinarnym i powiedzieć, że tego autora się zna? I tego, i tego, i tego. Bardzo tym wszystkim ludziom kibicuję i to kibicowanie jest naprawdę przyjemnym uczuciem, polecam. A Magdę z Polnej Zdrój poznałam dopiero przy okazji pisania własnej książki. Do tego aby z nią pogadać pojechałam do… Czech. Miałyśmy spędzić godzinę przy kawce, zeszło nam trzy. O jakież ta dziewczyna ma jaja! O jakaż ona jest konkretna! Uwielbiam takich ludzi!
Mimo całej sympatii do moich znajomych kuchcików mało która książka kulinarna potrafi mnie zatrzymać na dłużej. Może po prostu mam ich zbyt wiele? Nie wiem. Większość traktuję jak luźną inspirację, ale raczej nie odtwarzam przepisów we własnej kuchni. A tu co strona, to myśl: “Muszę to ugotować!”. Bo to są przepisy dla ludzi – nie ma w nich nic skomplikowanego, ale w każdym jest pomysł, każdy jest jakiś i każdy już na papierze brzmi szalenie smakowicie. A skoro tak, to trzeba gotować, a nie – jak zwykle – oglądać.
“Nie z miłości”, Jesper Juul
Internet to zaraza, mówię Wam. Tak jak twardo się trzymam i nie czytam forów dla matek, tak czasem fejsbuniu mi coś jednak podsunie. I ja w to kliknę. I to później w człowieku zostaje. I człowiek się zastanawia. Mi na przykład głęboko w zwoje wszedł temat małego, wdzięcznego słówka “nie”. Gdzieś wyczytałam, że w ogóle do dzieci się tak nie powinno mówić, że to je dewastuje psychicznie i już nigdy nie będą takie same.
I za każdym razem, kiedy mówiłam do mojego raczkującego dziecka: “Synku, nie dotykaj gniazdka” gdzieś głęboko w środku czułam się winna, bo już ziarno zostało zasiane, już zaczęło kiełkować. No co za syf, mówię Wam!
“Nie z miłości” to nawet nie książka, książeczka bardziej. Raptem sto stron. Kiedy chciałam ją kupić nie było na stanie, więc sobie chwilowo odpuściłam i dalej żyłam w przekonaniu, że każdym “nie” odbieram mojemu synowi okruszek dzieciństwa. Aż odwiedziliśmy znajomych. Sobota była leniwa, wino białe, słońce w zenicie, a ja na ich półce trafiłam na tę oto wspaniałą książeczkę, którą powinien przeczytać każdy rodzic. Nie odeszłam, póki nie skończyłam czytać.
Oto bowiem z tej jakże ważnej i mądrej lektury dowiecie się jak wyznaczać granice (nie tylko dziecku, ale również własne, których przekraczania sobie nie życzycie), dowiecie się nie tylko tego, że macie takie prawo, ale wręcz obowiązek, bo dziecko tych granic potrzebuje – teraz, kiedy się rozwija i w przyszłości, aby wyrosnąć na dorosłego, który umie wyznaczać granice swojego komfortu i nie daje sobie skakać po głowie. “Nie” jest w porządku. Co więcej – “nie” jest po prostu niezbędne!
Kosmetyki Hagi
Hagi to polska manufaktura produkująca naturalne kosmetyki. W przypadku pielęgnacji moja głowa odwróciła się w stronę natury już wiele lat temu i wiem, że to była dobra decyzja (z kolorówką niestety nie jest tak… kolorowo). Mam oczywiście kilka ulubionych kosmetyków, ale to nie przeszkadza mi skakać z kwiatka na kwiatek i próbować nowości. Jestem babą i nic na to nie poradzę.
Hagi ma genialne składy, bardzo estetyczne opakowania i linię również dla dzieci. Chętnie podbieram Marcelemu krem do buzi z olejem morelowym, który robi skórę miękką i gładką. Nie nadaje się pod makijaż, bo to nieco bogatsza formuła, ale grubsza warstwa na noc jest super. Moim hitem jest też balsam z olejem z passiflory i organiczną wodą pomarańczową – pachnie jak guma balonowa, ma doskonały skład, szybko się wchłania i skóra się nie klei. Jest dość lekki, raczej do codziennego użytku, niż do zadań specjalnych. No i olejek do ciała ze złotymi drobinkami – to jest złoto. W moim odczuciu odstawił o dwie długości sławny olejek Nuxe. Ten odczuwalnie nawilża skórę, nie zostawia tłustej warstwy i robi opaloną skórę jeszcze piękniejszą, niż jest w rzeczywistości. Kosmetyki Hagi znajdziecie tutaj.
Perfumy i wody toaletowe Roger et Gallet
Kiedyś dostępne tylko w aptekach i to nie w Polsce, teraz znalazłam je w dwóch sklepach internetowych, więc od razu się tym odkryciem z Wami dzielę. Te zapachy mają dwie zalety – po pierwsze wszystkie są piękne i naprawdę trudno jest zdecydować się na jeden, a po drugie są relatywnie tanie, więc po co się ograniczać?
O tej marce powiedziała mi Justyna Górecka, która ma kompletnego świra na temat perfum, a jej zbiory są naprawdę imponujące. I tak pierwszy zapach Roger et Gallet kupiłam pół roku później w Stuttgarcie. W aptece. A później już poszło. To są raczej świeże kwiatowo-owocowe zapachy, choć zdarza się i ostrzejszy, imbirowy pazur. Raczej dzienne, na wieczór się średnio nadają. Chyba, że tak jak ja macie w poważaniu co się nadaje, a co nie i niezależnie od pory dnia pachniecie tym, co Wam się podoba najbardziej. To wtedy pasują.
Płyn micelarny Only Bio
Przyznaję, że ten płyn i krem na noc kupiłam po aferze z Bosacką. Pomyślałam sobie, że jak Kaśka coś reklamuje, to pewnie jest dobre. No, powiem Wam, że płyn micelarny wysadził Biodermę w kosmos, a używałam jej od wielu lat, choć nigdy nie była to tak do końca miłość. Raczej związek z rozsądku – po prostu robiła, co miała zrobić i tyle. A tu taka miła niespodzianka! Oto bowiem płyn micelarny może jeszcze delikatnie skórę natłuszczać, nie pozostawiać wrażenia ściągnięcia i równie skutecznie usuwać makijaż. I jeszcze może być polski. Jakie to miłe.
Krem na noc też spoko, skóra jest rano uspokojona i bardzo delikatna. Kosmetyki Only Bio znajdziecie bez problemu w drogeriach.
O co to jest za wynalazek! Piotrka poznałam kilka lat temu, to taki regularny jedzeniowy wariat. Pierwszą rzeczą, jakiej od niego spróbowałam były kiszone śledzie. Ludzie, jaki to jest czad! Dobra wiadomość jest taka, że robi je nadal i spokojnie możecie je kupić. Sprzedawane są w puszkach i świetnie znoszą transport. Nie martwcie się, nie mają nic wspólnego ze słynnymi, śmierdzącymi śledziami ze Szwecji. Te nie zabijają zapachem i są cudownie kremowe.
Piotrek jakiś czas temu wypuścił na rynek kandyzowane igły sosny cytrynowej z miodem Manuka, absyntem, cynamonem i wanilią. Jedna z bardziej niezwykłych rzeczy, jakie jadłam – są bardzo chrupiące, lekko słodkie, żywiczne. Wieść gminna niesie, że kupują je Amaro, Camastra i Gordon Ramsey! Do nabycia tutaj.
Baby Opera
Jako osoba w podeszłym wieku, tak zwana “późna pierworódka”, która pierwsze dziecko urodziła po trzydziestce, bardzo cenię sobie spokój, ład oraz harmonię. Stąd wszystkie plastikowe, piszczące oraz wydające szereg innych drażniących dźwięków zabawki są w naszym domu zakazane. Od razu mówię, że jak ktoś ze znajomych to przeczyta i w ramach beki przyniesie dzidziutkowi w prezencie cymbałki, to odrobi w polu.
Baby Opera to maskotka – duża, mięciutka, taka idealna do tulenia i do zasypiania na niej. Natomiast jej wyjątkowość polega na tym, że to zabawka stworzona przez dziewczynę, która jest śpiewaczką operową. Lemur po naduszeniu brzuszka głosem Justyny Reczeniedi śpiewa takie klasyki jak “Marsz Turecki” Mozarta,” Polonez A-dur” Chopina czy “Menuet” Paderewskiego. Maskotki są oczywiście różne i mają różne repertuary –zobaczycie je tutaj. Generalnie jest to totalnie cudowna rzecz, Młody jest w lemurze zakochany do upadłego, zasypia z nim, tuli, daje całusy, a sama muzyka go bardzo uspokaja.
I mnie też.
Ave!
Magda
Spodobał Ci się wpis? To fajnie, bo to są super rzeczy 🙂 Będzie mi miło, jeśli go udostępnisz. Dziękuję!