Via lo Palazzo, Capri
Cóż, nie jest wyższą matematyką omijanie głównych szlaków turystycznych, jeśli chcemy dobrze zjeść. To akurat jest logiczne. Nie jest również wyższą matematyką pytanie autochtonów gdzie jadają, to też jest logiczne, bo kto ma wiedzieć, jak nie oni?
Tutaj wszystkie złote zasady znalazły zastosowanie – tej restauracji nawet nie widać z ulicy, trzeba się wychylić przez barierkę przy poczcie, by ujrzeć szyld zapowiadający nędzę i karaluchy. To nie jest coś, co kupuje się oczami, trzeba WIEDZIEĆ, że tam dają dobrze jeść. Bo kiedy zejdziesz, Wędrowcze, wąskimi, betonowymi schodami, miniesz furtkę, okaże się, że owszem, wystrój ma za sobą kilka dekad i niejedno już widział, ale jest czysto, piękny widok i nie ma się co czepiać.
A nie mówiłam? Z pozoru syf i malaria. Ale spokojnie, płyniemy z opowieścią dalej. Autochtonowi, zdążającemu z wędkami nad wodę, zadałam proste pytanie: “Gdzie pan jada, kiedy wychodzi pan z rodziną na kolację?”. I może nie wysłał nas do kulinarnego raju, ale z pewnością od początku do końca było bardzo, bardzo smacznie, świeżo, bez maleńkich fikuśnych fidrygałków na olbrzymich talerzach, lecz z uczciwą kuchnią.
Na początek klasyka gatunku – gnocchi w sosie pomidorowym. Domowe, mocno pomidorowe, delikatne, naprawdę smaczne. Jakieś takie szczere, chyba dlatego że proste i dobre.
Dalej karczochy z ziemniakami, które zmietliśmy błyskiem, albowiem były świetne – z jednej strony wyraziste, z drugiej delikatne. Bardzo lubię taką idealną równowagę smaków.
Pizza natomiast bez przesadnych fajerwerków, ale pewnie dlatego, że po Neapolu byliśmy już tak rozpuszczeni, że każda kolejna to już i tak nie było to. A chcąc być uczciwym – wcale niezła. Dobre składniki, smaczna, chrupiąca gdzie trzeba i miękka gdzie trzeba.
Bardzo, bardzo dobre, delikatne, maślane kalmary. Trzymane na grillu dokładnie tyle, ile trzeba. To nie jest guma znana wszystkim z wielu rodzimych knajp, lecz kruche, miękkie mięsko. Przy kalmarach warto pamiętać, że mrożenie im nie szkodzi, wprost przeciwnie – dzięki temu mięso jest bardziej kruche.
I wyrywający z butów miecznik – piękny kawałek przedniego mięsa, który miał szczęście trafić w ręce człowieka znającego się na rzeczy. A ja miałam szczęście znów przychylić się do sugestii kelnera. Zjedliśmy sporo, na tyle dużo, że nie próbując nawet tej ryby byłam już więcej niż syta. Jednak z żelazną konsekwencją popełniam grzech nieumiarkowania w jedzeniu i piciu, więc miecznika jadłam już niemal na siłę. Ale wiecie co? Był ZBYT dobry, żeby przestać. To takie uczucie, kiedy wiesz, że już nie możesz, ale nic cię to nie obchodzi, bo kubki smakowe drą się: “Jeszczenatychmiast!”. A moja słaba silna wola nie zwykła wtrącać się w relację na linii ja – pozytywne wrażenia.
Rachunek taki oto:
Mniej więcej w połowie posiłku byłam więcej niż pewna, że cztery świnki będą trafione w punkt, lecz miecznik rozniósł mój misterny plan w proch i jest pięć.
Magda
3 Responses
Zgłodniałam : )
Dzięki za tipa z Verginiello – znajomi marudzili wprawdzie, bo znaleźć to miejsce wieczorem ciężko trochę – ale jak już siedli i pękło pierwsze wino, było tylko lepiej. Miecznik i kalmary bomba, karczochy żona zmiotła (ale ona karczochy w każdej ilości) – a i lokalny, gruby makaron bajka (zapomniałem nazwy, a taka nietypowa). Warte 5 świnek jak nic.
A swoją drogą, w Neapolu grzech nie wspomnieć o cudownym streetfoodzie; normalnie jak w Azji jakiejś – od foccacii, przez arancini po smażoną pizzę.