Taka prawda. Można mieć dobry marketing, agresywną reklamę lub kelnerki z dużym biustem. Można mieć gargantuiczne porcje i najlepiej żeby było tanio. Każda z tych opcji znajdzie swoich amatorów, to jasne. Zwłaszcza w Polsce. My bardzo lubimy, żeby było tak dużo, że aż się ulewa. Wtedy mamy poczucie, że wiemy za co płacimy i uważamy takie jedzenie za “dobre”. Cóż… Miliony much się mylą.
Na szczęście jest całkiem sporo ludzi, którzy doceniają dobry produkt i umiejętności kucharza. Gdy te dwa warunki się spotkają cała reszta schodzi na dalszy plan. Bo jedzenie ma być przyjemnością. Jedzenie, nie żarcie. Pisanie kolejnej recenzji włoskiej knajpy może wydawać się nudne, ale włoskich knajp mamy więcej, niż polskich. Czyli jest spora konkurencja. Czyli trzeba się postarać. I nikt mi nie wmówi, że zachwycanie się produktami, które w kaleki sposób udają pierwowzór świadczy o czymkolwiek innym, niż o całkowitej ignorancji i braku odniesienia do naprawdę jakościowego produktu. Ujmę to tak: śledź à la matijas to nie matijas, a Adibas to nie Adidas.
Dlatego jest mi szalenie miło donieść Wam, że właśnie zjedliśmy fantastyczne gnocchi i nie mniej cudowne ravioli. Nie wspominając nawet o modelowej panna cottcie. A wszystko to na jakościowym, włoskim produkcie. Ale po kolei.
Okolice Wisły, Szczyrku i Ustronia nie miały jeszcze okazji zasłynąć jako mekka foodiesów z całego świata. I prędko nie zasłyną, bo znalezienie tu naprawdę dobrej knajpy wcale nie jest takie proste. Ale nie jest też niemożliwe. SiSi w Ustroniu przytrafiło nam się z Waszego polecenia. Wnętrze jest jasne i przytulne, mają tu piec opalany drewnem i szalenie apetyczne menu. A w nim cuda: guanciale w carbonarze, prawdziwy speck z Górnej Adygi w tortellini, gnocchi z gorgonzolą z oznaczeniem D.O.P., a jak pieką kaczkę, to w sycylijskich pomarańczach. Tak, produkt ma znaczenie. Miliony much się mylą.
Menu jest na tyle smakowite, że chętnie zamówiłabym jeszcze przynajmniej pięć innych dań tylko po to, żeby ich spróbować. Ale dokonało się zwycięstwo rozumu nad łakomstwem i trochę się ograniczyłam. Wyrzucanie jedzenia jest słabe. A za wyrzucanie naprawdę dobrego jedzenia idzie się do piekła, mówię Wam.
Na początek delikatnie gorzkawy, gęsty krem z dyni z odrobiną Amaretto i bardzo dobre vitello tonnato. Może cielęcina mogłaby być bardziej soczysta, ale broni jej naprawdę wyśmienity, intensywnie tuńczykowy, gęsty sos. Bardzo ładny balans smaków udało się tutaj uzyskać, anchois nie przebija, tylko zgrabnie podkręca smak, a kapary od czasu do czasu zaznaczają swoją obecność.
Do gęsich żołądków mam jedno tylko zastrzeżenie – były letnie. Poza tym to naprawdę udana przystawka. Mięso delikatne i rozpadające się pod naporem zębów, zaznaczające swoją niepospolitość charakterystycznym, lekko wątróbkowym posmakiem. Do tego słodkawa konfitura cebulowa i galaretka z białego wina o bardzo jednoznaczym, kwaskowo-alkoholowym smaku.
A potem wjechały główne i rozbiły bank. Delikatne jak marzenie, rozpływające się w ustach gnocchi z brokułami nieprzyzwoicie wręcz unurzane w sosie na bazie gorgonzoli to jedna wielka rozpusta. Fantastyczne, pełne smaku danie – z jednej strony wyraziste, a z drugiej tak przyjemnie zbalansowane, tak pełne umami, że człowiek ma ochotę wylizać talerz.
No i fenomenalne ravioli nadziewane borowikami, ricottą i czerwoną cebulą od serca podlane masełkiem z rozmarynem. Ciasto delikatne, cienkie, lecz wciąż stawiące lekki opór zębom, zaś farsz o idealnie zrównoważonym smaku, intensywny i subtelny jednocześnie. Ravioli i gnocchi polecam Wam z głębi trzewi. Tu naprawdę mają smak i potrafią przekuć go na zawartość talerzy.
Pizza też musiała wjechać, nie inaczej, więc wjechało pepperoni. Świetne ciasto, cienkie i pięknie na chrupko podpieczone na rantach, bardzo dobry ser, sos z pomidorów San Marzano i prawdziwe włoskie salami. Powiedziałabym, że to taka pizza z północy Włoch – prosta, na cienkim cieście, z relatywnie niewielka ilością jakościowych dodatków, bardzo dobrze zrobiona.
No i desery. Tiramisu bardzo dobre, choć biszkopty mogłyby być ciut mocniej nasączone. Możliwe też, że zostało zrobione tego samego dnia i nie mialo czasu się przegryźć. Ale panna cotta to prawdziwa gwiazda. Cudownie swingująca na talerzu, o jednorodnej, delikatnej jak muślin strukturze i niemal zupełnie pozbawiona cukru, bowiem słodycz pochodziła z sosu malinowego. To jest modelowa panna cotta, jak wzorzec, który powinien być w Sevres.
Przypnę się tylko do ciastka marki Oskroba, które dają do kawy. Znam jego skład, jest dobry, jednak wolałabym, żeby to było cantuccini. Ale za to mają bombardino. Na ciepło. Jak we Włoszech na stoku!
Podoba mi się tu. Podoba mi się, że w tym wszechogarniającym polskim badziewiu, gdzie często dewizą restauratorów jest “robię byle jak ale i tak się cieszcie, bo sąsiad robi jeszcze bardziej byle jak” komuś się chce. Chce wybić ponad miernotę, choć przecież miernota też się sprzeda. To nie jest oczywiste, wymaga więcej pracy, umiejętności, zachodu, no i food cost też jest mniej podniecający. Tak karmią pasjonaci, ludzie którzy sami doceniają jakość i rozumieją jakie ma ona znaczenie dla efektu końcowego. A my tylko to doceńmy i wszyscy będą szczęśliwi.
Magda
Info
www fb
ul. Słoneczna 11, Ustroń
Szef kuchni: Mateusz Blaszke
Spodobał Ci się wpis? To fajnie. Będzie mi miło, jeśli pomoże mi dotrzeć do szerszej publiczności i go udostępnisz. Dziękuję!