Przyjeżdża Włoch do Polski, otwiera knajpę i z automatu wszyscy są zachwyceni. Bo wciąż w naszych głowach pokutuje przekonanie, że fakt posiadania włoskiego paszportu jest równoznaczny z ponadprzeciętnymi zdolnościami kulinarnymi. A kiedy jeszcze ta knajpa jest na Mazurach, wśród wszechobecnych rybek z patelni i cepelinów, to już robi prawdziwy szał i furorę. I poniekąd jest to zrozumiałe, bo czasem człowiek chciałby odmiany.
Wnętrze jest piękne, przytulne i bardzo włoskie, a warzywnik obok sugeruje, że tu poważnie podchodzi się do kwestii gotowania. Odkrycie, że to tylko sreberko, pod którym nie ma wiele treści na talerzu przychodzi dość szybko. Mniej więcej w połowie kolacji.
Zaczynamy od pizzy quattro formaggi (32 zł.), która jest obezwładniająco przeciętna i taka… polska. Na kiepskim, zbitym cieście jest może niezły sos, ale podstawa dyskwalifikuje ją jako chociaż daleką kuzynkę pięknego, smacznego, prawdziwie włoskiego placka.
Dalej mamy makaron z sepią i owocami morza (35 zł.). Tu jedynym jasnym punktem są prawdziwie delikatne i niezwykle smaczne małże, lecz nawet one nie są w stanie ukryć smutnej twardości ośmiorniczki i rozpaczliwie suchego, niedogotowanego makaronu. Jest bowiem zasadniczna różnica między “al dente”, a “niedogotowany”. Jasnym punktem jest szczodre doprawienie całości czosnkiem i pietruszką.
Pełna demaskacja następuje przy ravioli z czterema serami (25 zł.). Najpierw kosztujemy i zgodnie stwierdzamy, że farsz smakuje zupełnie jak… tłuczone ziemniaki. Dlatego zaczynamy dociekać czymże te pierożki zostały nadziane. Fakt, że ciasto jest twarde już właściwie ignorujemy. Tu pojawia się właściciel i – co ciekawe – nie jest w stanie określić co znajduje się w naszych ravioli, ale za moment wraca z kuchni dzierżąc dumnie… paczkę tychże pierożków i wypinając pierś oświadcza, że są włoskie. A skład możemy sobie przeczytać sami. Czujecie to? Był DUMNY, że daje ludziom gotowce, bo to są nie byle jakie gotowce, tylko włoskie. Wszystko mi opadło.
Na koniec wjeżdżają przegrzebki (35 zł.) umieszczone w menu w części z daniami głównymi. Całe trzy sztuki bezapelacyjnie i nieodwołalnie pozbawionych jakiegokolwiek smaku przegrzebków spoczywają na – tak jak one same – pozbawionym wyrazu sosie z pietruszką. Zaczynam zatem dociekać w jaki sposób je przygotowano. Kelnerka twierdzi najpierw, że to “tajemnica szefa kuchni”, ale my się na takie teksty nie nabieramy i wy też nie powinniście, bo jakim niby prawem nie chcą powiedzieć co mam na talerzu? Z całym szacunkiem, ale klient powinien to wiedzieć, a informacji należy mu udzielić bez szemrania.
Przegrzebki są zupełnie białe, choć obsługa twierdzi, że smażono je na maśle. Nie mają ani maślanego smaku, ani zapachu, ani śladu smażenia, ale dowiadujemy się, że to taka “specjalna technika” i dlatego nie są z obu stron rumiane. Wiecie co? Celuję, że rozmrożono je albo w mikrofalówce, albo we wrzątku i to jest ta “specjalna technika”. Przegrzebki zjadły psy.
W ramach rekompensaty kieliszek pozbawionego gazu prosecco i przegrzebki na rachunku.
Mają w menu cztery domowe desery i kilkanaście gotowców z firmy Bindi. Pytam grzecznie czy mają domowe tiramisu. Okazuje się, że domowego deseru nie ma ani jednego, a właściciel usiłuje mnie przekonać, że te gotowce są fenomenalne, bo z Włoch.
Uprzejmie dziękuję i proszę o rachunek.
W Oregano jest jedna naprawdę dobra rzecz: obsługa. Bo poza wszystkim na każde danie czeka się w nieskończoność i gdybyśmy nie spotkali tam przemiłej pary, którą poznaliśmy rok wcześniej w Bieszczadach i nie spędzili tego wieczoru na sympatycznej pogawędce, byłabym bardzo, bardzo zła, a wieczór uznałabym za totalnie zmarnowany. I pewnie bym jeszcze bardziej żałowała, że nie pojechaliśmy do Starej Kuźni.
Tak oto Włoch zdjął niechcący gacie i pokazał, że serwuje ludziom dania składane z gotowców i półproduktów, potwierdzając tym samym, że włoski paszport nie ma żadnego związku z prawdziwą włoską kuchnią. Oboje mieliśmy zgagę jeszcze wiele, wiele godzin. I to tyle, kto się zachwyca, ten trąba.
Magda
Info