Rydzewo. Taka miejscowość na Mazurach. Pamiętam Rydzewo sprzed dwudziestu lat: jedna dziurawa droga, jeden kościół, dwa kiepsko zaopatrzone sklepy, jeden bar i jedna keja. Cisza, spokój, bociany zawracają. Dziś Rydzewo to miejsce en vogue, które dawno temu wyprzedziło Sopot i Mikołajki. Rydzewo to miejsce, w którym wypada się pokazać. Rozleniwieni letnim skwarem i lekko przymuleni warkotem napieprzających bez wytchnienia skuterów wodnych warszawiacy, przechadzają się między swoimi przyczepami, a Czarnym Łabędziem, niespiesznie sącząc whisky i prezentując ostatnie kolekcje z outletów.
A kiedyś to były czasy… Ryby brały jak szalone i nawet ja, gówniara przystosowana przez ojca wyłącznie do łowienia żywca, dostałam zupełnie dorosłą wędkę i cięłam bez opamiętania, podczas gdy matka nie nadążała patroszyć. Kontakt ze światem via dwa PKS-y dziennie lub pocztę, chyba że ojciec odpalił samochód. Poza tym oaza spokoju. Teraz motorówki, skutery, Ray Bany, odpicowane nabrzeże, a w tym wszystkim Gospoda pod Czarnym Łabędziem, która zmieniła się przez te wszystkie lata w rodzaj instytucji wokół której kręci się wakacyjne życie w Rydzewie.
Z jednej strony jest zabawnie, bo odbywają się takie dialogi: – O, jaka ładna sukienka, gdzie pani kupiła? – W WARSZAWIE – obowiązkowo dużymi literami, żeby lepiej dotarło.
Z drugiej trochę straszno, siedzisz bowiem w kącie i dławisz się schabowym ze śmiechu. Obok pani z pieskiem oraz damy na obcasach. Nie ma tylko żeglarskiego klimatu, choć szanty w głośnikach. Zabiły go gwałcące uszy silniki i prawdziwie polska potrzeba pokazania się. Choć wciąż lubię tam przybić (bo pierwszorzędna keja), coś przetrącić (bo całkiem znośne jedzenie) i uciec jak najdalej (bo po godzinie boli mnie głowa), by po przepłynięciu kawałka pod żaglami przypomnieć sobie, czym w istocie są Mazury. Rydzewo niezawodnie pomaga mi odświeżyć pamięć.
Dlatego przejdźmy już do – jak mawiają puryści językowi – adremu i przestańmy pastwić się nad stroszącymi piórka urlopowiczami. Ostatecznie każdy stroszy co ma najlepszego.
W Gospodzie Pod Czarnym Łabędziem jedliśmy wiele razy i nigdy nie było fenomenalnie. Zawsze jednak było smacznie, przyzwoicie, a obsłudze nie sposób odmówić uprzejmości. Dziś Pod Czarnym Łabędziem to wielka knajpa oferująca całkiem spory wybór typowo mazurskich dań, mięs, ryb i wcale niezłą paletę alkoholi. Dlatego wieczory, kiedy mali-duzi chłopcy złażą ze swoich zabawek bo i ciemno, i w baku wiatr hula, są tam całkiem przyjemne.
Tym razem zjedliśmy plince z pomoczką (20 zł.), czyli placki ziemniaczane przełożone plastrem wędzonki, podane z mocno czosnkowym, gęstym sosem na bazie twarożku i śmietany. Na zdjęciu pół porcji, bowiem porcje mają uczciwe, co z pewnością ucieszy większą część populacji naszego pięknego kraju. Plince są naprawdę smaczne. Z pozoru dość grube placki okazują się rozkosznie chrupiące i doskonale doprawione, a wędzonka zamienia je w danie godne mężczyzny. Dużego mężczyzny. Fajne, proste połączenia smaków, podbite uczciwym, gęstym że łyżka staje, sosem. Mazurska kuchnia pełną gębą.
No i porka (8 zł.). Wiecie co to jest porka? Porka to tłuczone ziemniaki mieszane z mąką i skwarkami. Spotkałam się też z nazwą “omka”. Omkę jadł Miś Uszatek. No więc mamy porkę, tutaj w pucharku, zalaną mlekiem i posypaną szczypiorkiem. Wiecie co? To było świetne. Absurdalnie sycące, ale świetne. Najprostsza rzecz pod słońcem, taka chłopska i przaśna. A teraz imaginujcie to sobie – siedzą tacy odpicowani, w tych swoich różowych koszulkach polo (jak któregoś stać, to nawet z konikiem na piersi) i żrą PORKĘ. To, co sto lat temu żarł chłop na przednówku, bo już nic z zapasów nie zostało, a nowe jeszcze nie urosło. Czujecie to? Rozkoszny obrazek.
Grubą skuchę zaliczyli przy kurkowej (12 zł.), sowicie ochrzczonej jakimś Kucharkiem czy czymś podobnym. Straszny żal tak marnować naprawdę uczciwą porcję kurek. Ale kelnerka brawurowo wzięła na klatę, później przewinął się również manager. Powiedzmy, że jakoś się wybronili. Tylko, że ja nie chcę przeprosin. Ja chcę dobrej kurkowej!
Gęś (35 zł.) natomiast całkiem niezła. Miękka i delikatna, choć może ciut za dużo słodkiego sosu, który swą jednostajną słodyczą zdecydowanie tłumił smak mięsa. Ale za to delikatne, mięciutkie jak marzenie, rozpływające się w ustach kluski na parze. Gdybym je lubiła, byłabym zachwycona.
Więcej niż przyzwoity pstrąg z pieca (30 zł.). Kiedy już dotrze się do wnętrza, kubki smakowe odkrywają przede wszystkim uczciwą ilość czosnku, którym został nafaszerowany. Bardzo przyjemnie. Mięso o świetnej, delikatnej konsystencji i przełamujące hegemonię delikatnych tekstur chrupiące małosolne podane w miseczce obok. Naprawdę udana ryba.
No i teraz tak: dużo przegrali zupą, ale to są wpadki, które się tam zdarzają, więc nie mogę dać im pięciu świnek. Ostatecznie znamy się nie od dziś i wiem jak jest. Z drugiej strony idę o zakład, że 95% społeczeństwa będzie bardzo zadowolone z posiłku w tym miejscu i – tak dla odmiany – ja też nie narzekam i tym razem zamiast w opozycji, staję po stronie większości. Zatem bezpieczne cztery będą w sam raz. Właściwie ilekroć tam wpadamy jest właśnie na bezpieczne cztery. Dlatego spokojnie możecie do Gospody zajrzeć, nie zapomnijcie tylko o stoperach do uszu. I tnijcie porkę, to jest bardzo a la mode!