ul. Żeglarska 3, 10-160 Olsztyn (nad jeziorem Ukiel a.k.a. Krzywym)
Nie mam wątpliwości, że najmocniejszą stroną Przystani jest lokalizacja. Bo czy nie jest bajkową scenerią gapienie się na jezioro z tarasu lub w przypadku niesprzyjającej pogody, podglądanie tego samego jeziora przez bulajowe szybki wmontowane w podłogę restauracji? Takie okoliczności przyrody to sam miód. Kiedy pierwszy raz odwiedziłam Przystań było rozkosznie ciepło, świeciło słońce, a jezioro aż prosiło się spontaniczny skok do wody. Kiedy dodamy do tego z jednej strony współczesne, a z drugiej bardzo przytulne wnętrze, to aż nie chce się wychodzić. Tym razem trafiło na chłodny, wilgotny wrześniowy wieczór, więc w spokoju mogłam się skupić na tym, co pojawia się na kolejnych talerzach.
Przystań jest w istocie przystanią, więc jej nazwa, tak dla odmiany, ma sens. Przy kejach bujają się łódki, a niebawem powstanie obok hotel z pierwszorzędnym widokiem, toteż chillout w hotelowym SPA powinien być miłym doświadczeniem.
Ale dziś nie będzie o masażach i innych bezeceństwach, tylko o tym, co zawsze, bowiem Przystań karmi przyzwoicie, może trochę nierówno, ale z pewnością przyzwoicie. W ramach małej przekąski dostaliśmy pastę z wędzonej ryby i jajka, która była smaczna, ale ten chleb! Doskonale świeży, aromatyczny, z chrupiącą skórką i do tego pieczony na miejscu. Identyczny piekła moja babcia, kiedy jeszcze byłam smarkatą smarkulą, więc wspomnienie z dzieciństwa gratis, a jednak bezcenne.
Na początek dwie zupy: orientalna z mleczkiem kokosowym, warzywami julienne, barramundi i curry (15 zł), całkiem przyzwoita, delikatna, może nie było to coś niesamowitego, ale nie ma powodu, by się czepiać.
Przy barramudi się na moment zatrzymamy – to taka australijska ryba o białym mięsie. Ma wiele zastosowań, można ją piec, grillować, wędzić, jeść na surowo, właściwie można z nią zrobić wszystko. Między innymi za sprawą właściciela Przystani przywędrowała do Polski, gdzie z powodzeniem jest hodowana. Oczywistym jest, że w menu przewija się regularnie, tak jak pływa w akwarium przy wejściu.
Dalej przyjemna borowikowa (19 zł), będąca dokładnym odzwierciedleniem tego, co pojawia się w mojej głowie, kiedy myślę: “domowa”. Może sekretem jest fakt, że w kuchni rządzą niemal wyłącznie kobiety, na czele z Basią Rybicką (zaskakująco dobrze pasujące nazwisko do miejsca), więc jest tak “od serca”. To lekko kremowa od wiejskiej śmietany, gęsta od borowików, zupa jak u mamy.
Reasumując: Przystań ma rewelacyjną lokalizację, która zapewnia spędzanie czasu w pięknych okolicznościach przyrody, Przystań ma też bardzo przyjemną i sprawną obsługę, Przystań ma sklep z winami i na koniec Przystań ma też bardzo nierówną kuchnię. Z poprzedniej wizyty miałam podobne wrażenia, całość wypadała na plus, lecz nie oszalałam z nadmiaru wrażeń. I tym razem było identycznie. Pewnie gdyby szala przeważyła bardziej na minus, złoiłabym im tyłki za kiepską wędzoną barramundi, którą (do cholery!) promują, i z której są tacy dumni. Jednak cała reszta, poza idiotycznie niepasującym sushi, była na zupełnie przyzwoitym poziomie, więc tym razem nie rozpuszczę jadaczki, tylko dam im bezstresowe cztery świnki.
Przystań to panna umiarkowanie utalentowana, ale nadrabiająca braki wyjątkową urodą. A kto takiej panny nie ma wśród znajomych?
Magda
Jedna odpowiedź
Dajcie znać jak następnym razem będzie się wybierali w moje strony 😉