Kręte ścieżki prowadzą do dobrych knajp, zaprawdę powiadam Wam. Tu doprowadziły nas buty. Konkretnie trampki. Trampki w palmy. Gdyby nie wyciągały do mnie rączek z wystawy i nie mówiły “Mamo, mamo!”, nigdy nie pomyślelibyśmy, aby zjeść w Gran Viale. Bo przy głównej ulicy, bo podejrzanie dużo turystów, bo, bo, bo…
Tylko gdzie w Lagunie Weneckiej nie ma dużo turystów? To może ja odpowiem: nigdzie. I tak od butów, do słowa trafiliśmy właśnie tutaj. W drzwiach zostaliśmy oświeceni, że jak chcemy zjeść kolację, to bez rezerwacji się nie obejdzie, więc zaklepaliśmy stolik i poszliśmy na aperitivo.
Najpierw klasyczna przystawka z tych okolic, czyli marynowane sardynki z cebulą, rodzynkami i orzeszkami piniowymi (9 eur). Świetna sprawa, bo z jednej strony zwarte, soczyste mięso, a z drugiej kręgosłup chrupiący jak chips, do tego słodko-kwaśny smak. Proste, a cieszy. Ja poszłam w małże (11 eur) podane w sposób najprostszy z prostych, ugotowane w klasycznym sosie na bazie białego wina. Mięsiste, delikatne i w punkt.
Dalej było tylko prościej. Jacek zdecydował się na znakomite, sprężyste spaghetti z małżami (12 eur), a ja na domowe gnocchi z sosem pomidorowym (10 eur). To była nasza pierwsza kolacja na Lido, na którym zakotwiczyliśmy kilka dni i oboje chcieliśmy totalnej włoskiej prostoty. I dokładnie to dostaliśmy. Świetny makaron, ale to gnocchi zasługują na więcej uwagi. Malutkie, delikatne, jak marzenie, rozpływające się w ustach, utaplane w pachnącym słońcem sosie pomidorowym i później podsypane jeszcze konkretną porcją parmezanu. Mogłabym tak jeść zawsze i pewnie by mi się nie znudziło. Serio, do szczęścia nie trzeba wiele.
Z czystym sumieniem polecam Wam Gran Viale. Może to nie jest olśnienie rzucające na kolana, a w jednak w dużym kontraście, do zyliarda knajp nastawionych na jednorazowego klienta i szybki zysk. Dość powiedzieć, że mają swoich wiernych klientów, którzy wracają do nich regularnie. Miejscowych, nie turystów.