We Włoszech jest jednak łatwo. A szczególnie łatwo jest o dobre jedzenie. Właściwie gdzie się nie obrócisz, tam cię nakarmią. Zwykle zupełnie przyzwoicie. Chyba, że jesteś w Wenecji – tam jest dokładnie odwrotnie. Właściwie gdzie się nie obrócisz, tam zaserwują Ci jakieś kosmiczne gówno. Dlatego takie adresy jak Da Lele są podwójnie cenne.
Tym razem w Lagunie Weneckiej zostaliśmy trzy dni. Oprócz Wenecji chcieliśmy zobaczyć także Murano i Burano. Zatrzymaliśmy się na Lido i czerpaliśmy pełnymi garściami ze wszystkiego, co te wyspy oferują. Szczęśliwym zrządzeniem losu poznaliśmy starszego pana, autochtona, jak się później okazało producenta charakterystycznych weneckich taksówek wodnych i smakosza w jednym. To jasne, że pociągnęliśmy go za język w kwestii, która standardowo nurtuje nas najbardziej. I wysłał nas do Da Lele. Idealnie, bo na następny dzień mieliśmy zaplanowane właśnie Murano.
W porze obiadowej jest kilka rezerwacji, a pozostałe stoliki zapełniają się błyskawicznie. Zdajemy się na rekomendację właściciela, który także obsługuje gości i zaczynam od czegoś, co w menu dość enigmatycznie opisane jest jako “typowa wenecka przystawka”.
Wszystko jest doskonałe. Owoce morza delikatne, jak marzenie, ośmiorniczki i krewetki lekko tylko sprężyste, idealnie miękkie. Tym, co nas szczególnie ujmuje jest typowa dla tego regionu pasta z solonego dorsza podana na polencie. Zwykle w menus dość oględnie opisywana, jako baccala. Jedliśmy ją w wielu miejscach, prawie zawsze zamawiamy, jeśli tylko pojawia się w menu, ale nigdzie nie była tak fenomenalnie zbalansowana. Cudo.
Do tego dostajemy kolejną charakterystyczną przystawkę, którą podaje się w wielu restauracjach w tej części świata – marynowane sardynki. Tu wszystko jest kwestią przepisu, czasem leżą w marynacie nawet dziesięć dni. Dodaje się do nich cebulę i rodzynki, są więc lekko kwaśne, zwarte i miło przełamane słodyczą rodzynek.
Na główne wjeżdża “fritto misto szefa” zamówione przez Jacka. Prosta rzecz, a cieszy. Usmażone na świeżym oleju owoce morza – dobrej jakości, sprężyste, w żadnym wypadku nie gumowe. Oprócz krążków kalmarów i ośmiorniczek znajdujemy tu również cudnie delikatne kawałki ryby i filet z labraksa. No i oczywiście kawałek polenty. Bez polenty nie da rady. Polentą kiedyś serdecznie gardziłam, dopiero Włosi przekonali mnie, że może być dobra.
Na koniec prawdziwa perła, choć pewnie wygląda najmniej apetycznie. Mój fenomenalnie delikatny filet z labraksa ukryty pod solidną porcją mięciutkich, duszonych karczochów. Podejrzewam również uczciwą porcję masła, która bez wątpienia wpłynęła na to, że prawie wyrywaliśmy sobie ten talerz z rąk. Serio, to najbardziej niepozorne z dań urwało nam dupska przy samych kręgosłupach.
Ja już nawet nie mówię: “Spróbujcie, jak będziecie mieli okazję”. Nie. Ja mówię: “Jak będąc w Wenecji nie popłyniecie na Murano i nie zjecie w tej knajpie, to uschniecie i czeka Was siedem lat nieszczęść”. Serio. MUSICIE tam zjeść.
Skuszona waszym opisem wybrałam się do opisanej osterii na Murano. Niestety okazała się zamknięta na cztery spusty. Wyglądało na to, że lokal jest zupełnie nieczynny bo było to w godzinach popołudniowych więc raczej w porze obiadowej. Szkoda.
Jedna odpowiedź
Skuszona waszym opisem wybrałam się do opisanej osterii na Murano. Niestety okazała się zamknięta na cztery spusty. Wyglądało na to, że lokal jest zupełnie nieczynny bo było to w godzinach popołudniowych więc raczej w porze obiadowej. Szkoda.