Wenecja – ładna na zdjęciach, koszmarnie zatłoczona na żywo. Tym razem wracam do Laguny Weneckiej z Jackiem. Jeszcze tu nie był i koniecznie musimy to nadrobić. Z premedytacją wyłamujemy się poza typowo turystyczny, jednodniowy schemat i postanawiamy poświęcić temu miejscu trzy dni i trzy noce.
Oboje lubimy zwiedzać właśnie tak – bez przewodnika i odhaczania kolejnych “obowiązkowych atrakcji”. Lubimy się trochę zgubić, trochę podpatrywać jak żyją miejscowi, czasem gdzieś przysiąść i po prostu chłonąć atmosferę miejsca, w którym jesteśmy.
Z Wenecji ludzie wracają z bardzo skrajnymi wrażeniami – jedni zakochani po uszy, inni rozczarowani tłokiem, cenami, słabym jedzeniem. Rozumiem jednych i drugich. Ale żeby mieć pełny obrazek, trzeba ruszyć dalej, poza Wenecję.
Tym razem zatrzymaliśmy się na Lido. Lido to długa, cienka jak sznurówka wyspa, na którą regularnie pływają promy. Zapakowaliśmy więc samochód i jakieś pół godziny później jechaliśmy wzdłuż sznurówki szukając naszego hotelu. Pobyt na sznurówce podyktowały dwie okoliczności: Jacek chciał piaszczystej plaży (check), a ja łatwego dostępu do pozostałych wysp Laguny Weneckiej (check). No i znaleźliśmy dobry popas w Gran Viale (check).
W kwestii czysto technicznej – przemieszczanie się między wyspami jest szybkie, łatwe i przyjemne. Vaporetto, czyli tramwaje wodne, pływają co kilka-kilkanaście minut. Warto kupić bilet całodzienny lub kilkudniowy. Dzięki temu Wenecję po raz pierwszy miałam okazję zobaczyć nocą i dopiero zrozumiałam na czym polega jej urok. Tak, jak kiedyś Rzym, Wenecja rozkochała mnie w sobie dopiero za drugim podejściem i też dopiero dzięki nocnemu zwiedzaniu.
Tak więc nocami łaziliśmy po Wenecji i wierzcie mi, widok niemal kompletnie opustoszałego Placu Św. Marka robi potężne wrażenie. Dopiero widok tej przestrzeni wolnej od morza głów z przyklejonymi do oczu aparatami sprawia, że dociera do ciebie rozmach Dożów i kompletne rozpasanie w kwestii ówczesnego budownictwa. Więcej zdjęć z poprzedniego wypadu znajdziecie tutaj.
Oczywiście nocne zwiedzanie Wenecji to również notorycznie pojawiające się tłuste, spasione szczury, które kompletnie nic sobie nie robią z obecności człowieka. Całe stada, wielopokoleniowe rodziny wychodzące na nocny popas. Ale to tylko taka drobna obserwacja, a nie niedogodność. Za dnia nie widziałam ani jednego.
Chcąc eksplorować Wenecję także za dnia i wciąż bez turystów, warto wsiąść w vaporetto i popłynąć kilka przystanków dalej. Tramwaje wodne opływają ją dookoła, więc można wysiąść i wsiąść w dowolnym momencie, a przystanki są stosunkowo blisko siebie. Opłynięcie Wenecji niemiłosiernie się dłuży, bo prawo nakazuje, by tramwaj przybił do każdego przystanku, nawet jeśli nie ma na nim ludzi. Ale za to możemy wysiąść w miejscu, w którym żyją Wenecjanie i spojrzeć na to skrajnie turystyczne miejsce w zupełnie inny sposób. Właśnie dla takich smaczków warto mieć dzień w zapasie.
Gdyby stworzyć piramidkę i ułożyć wyspy Laguny Weneckiej od najbardziej zatłoczonej do najmniej, to palmę pierwszeństwa dzierżyć będzie oczywiście Wenecja. Ale szukając wytchnienia od tłumów, a przy okazji niezwykłego rękodzieła, wybrać się należy na Murano. Przyznam Wam się w głębokiej tajemnicy, że trochę trudnię się zbieractwem. Szkła z Murano mam całkiem pokaźną kolekcję i są to głównie wazony, flakony i patery. Ale cała zabawa zaczyna się dopiero na wyspie. Z łatwością znajdziecie małe manufaktury, w których ręcznie wyrabia się te szklane cuda. Warto również zajrzeć do Muzeum Szkła, by zobaczyć jak niebywale oryginalne i zdobne przedmioty robiono tam już kilkaset lat temu.
Dziś zachwycają żyrandole wiszące w licznych sklepach handlujących miejscowymi wyrobami, ale również ułańska fantazja w tworzeniu szklanych rzeźb. To są naprawdę piękne rzeczy i warto je zobaczyć chociaż raz. A na Murano jemy w Da Lele, gdzie wydarza się obłęd w ciapki i uciech sto. To knajpa zlokalizowana tuż obok ogromnej (oczywiście szklanej) rzeźby, stanowiącej obecnie jeden z najbardziej charakterystycznych punktów wyspy. Choć Murano to tak naprawdę siedem wysp.
Jeszcze mniej ludzi dociera na Burano – kolorową, malowniczą wysepkę, będącą niegdyś wioską rybacką, a obecnie żyjącą głównie z turystów. Burano słynie z dwóch rzeczy: koronek i kolorowych domków. Tak między nami – polskie koronki niczym nie ustępują tym z Burano i są wielokrotnie tańsze. Z kolei jaskrawe kolory budynków miały pomagać rybakom trafić do domu po połowie. Dziś te kolory są już bardziej kwestią tradycji, ale jaka to piękna tradycja! Gdyby nie one, właściwie nie byłoby po co płynąć na Burano. Fakt, że jest tu niewielu turystów, stanowi duży atut tej wyspy. Ale to właśnie te fotogeniczne, malownicze kolory naprawdę porywają!
Jeśli zwiedzać Lagunę Wenecką, to tylko tak – na spokojnie, bez wściekłego tłumu turystów, dając sobie czas na cieszenie się tym miejscem. I chyba właśnie udowodniliśmy, że da się zwiedzić Wenecję bez turystów. W sierpniu. Moc jest z nami!
Serwus, spaliśmy w hotelu Atlanta Augustus. Nie jest najnowszy, ale bardzo fajnie zlokalizowany – blisko do plaży, do Vaporetto, do knajp, a z drugiej strony jest też cicho i można się wyspać 🙂
2 Responses
Cześć, możecie polecić miejsce/hotel, w którym spaliście w Lido? 🙂
Serwus, spaliśmy w hotelu Atlanta Augustus. Nie jest najnowszy, ale bardzo fajnie zlokalizowany – blisko do plaży, do Vaporetto, do knajp, a z drugiej strony jest też cicho i można się wyspać 🙂