Belvedere – jedna z najpiękniejszych, jeśli nie najpiękniejsza restauracja w Warszawie. Kiedyś z lekko PRL-owskim sznytem, dziś nie ustępuje na krok znacznie nowszym przybytkom. Belvedere nadąża. Nadąża świetnym produktem, szefem kuchni z nazwiskiem, nadąża interesującym menu.
Może szczypta tego PRL-u została w specyficznej manierze kelnerów. Z jednej strony profesjonalnych, a z drugiej sprawiających wrażenie, jakby byli z nieco innej epoki. Przed nimi jeszcze sporo szkoleń, przede wszystkim produktowych, bo mają spore luki. Ale za to synchroniczne serwowanie dań mają opanowane do perfekcji.
W niedzielny wieczór jesteśmy jednymi z niewielu Polaków na sali. Świetne wrażenie robią podświetlane od dołu stoły. Jasne wyspy pośród tonącej w półmroku dżungli. Stąd zdjęcia nie porywają, ale musimy z tym żyć.
Jacek zamawia menu degustacyjne, a ja a la carte. Najpierw dostajemy amuse bouche, mały kawałek koziego sera z jeżynami i konfiturą figową. Fajne, ale niezbyt odkrywcze. Zaraz później pojawia się marchew (32 zł), czyli moja perliczka z kasztanami i marchwią. Znakomicie przygotowane, delikatne, soczyste mięso przykryte bosko chrupiącą skórką. W ramach kontrapunktu marchewka niemal chrupiąca. To niewielkie danie jest naprawdę dobre.
Podobnie zresztą, jak Jacka zupa z białych warzyw, w której dominują trzy smaki: topinamburu, pietruszki i orzechów laskowych. Nie wiem, ile jest w niej masła, ale wystarczająco, by mieć ochotę na mniej lub bardziej dyskretne wylizanie talerza. Kątem oka zauważam, że kilka osób przy sąsiednim stoliku ma podobny odruch. Może to tylko krem z Thermomixa, ale absolutnie smaczny.
Chwilę później pojawia się tatar wołowy z marynowanymi kurkami i ziemią z pumpernikla. Nie odnajdziemy tu zbyt wielu dodatków, ale nie uważam, by była to wada. W ogóle mam taką tatarową filozofię, że najbardziej lubię czuć dobrej jakości mięso, a dodatki to rzecz drugoplanowa. Ten jest bardzo subtelnie doprawiony z wybijającym się na pierwszy plan smakiem mięsa. Choć mielony i powinni za to dostać na gołą dupę.
Zmilczę prezentację cielęciny (79 zł), ale oddam honor jej delikatności i obłędnie przygotowanej grasicy, która jej towarzyszy – delikatnej wewnątrz i lekko chrupiącej z wierzchu, ewidentnie szybko podsmażonej w wysokiej temperaturze. Fajnym akcentem jest tu też palony por, który dodaje nieco ciemnych nut. Zaś salsefii mogłoby nie być i nikt by nie zauważył.
Jacek zadowolony mlaszcze nad sumem o mięsie rozpadającym się na płatki i przyrumienionej skórce. Są tu nuty mleka kokosowego i trawy cytrynowej, czyli niezbyt oczywiste połączenie, jeśli chodzi o suma, a jakże trafione. Puree, które znajdujemy pod filetem jest lekko mdłe, ale to bardziej detal i czepliwość, niż jakaś realna wada tego dania.
Sernik z białej czekolady nie jest najlepszym sernikiem w mieście, ale go goni, ewidentnie. Przyjemnie kremowy, towarzyszy mu subtelna piana z mleka podkręcona cynamonem. Fajne, skuteczne połączenie.
Kelner poleca mille feuille (22 zł), więc postanawiam mu zaufać i dobrze czynię. Za ciasto powinni dostać jakąś nagrodę, albo chociaż wyróżnienie. Delikatne, pięknie rozwarstwione, do tego krem waniliowy, fenomenalny sorbet jeżynowy i nie ustępujący mu na krok sos jagodowy. Znakomite wydanie tego klasycznego deseru.
Zupełnie o tym nie wiedząc trafiliśmy na weekendowe menu i obiecaliśmy sobie, że wrócimy do Belvedere na kolację w tygodniu. Bo nad kolacją w pełni panuje Marcin Przybysz i twierdzi, że już jest gotowy. Gotowy na nalot wybrednych blogerów.