Podczaspoprzedniej wizyty w L’enfant Terrible dowiedziałam się, że to nie jest oczywista kuchnia właściwie w żadnym aspekcie. Znakomicie, nie wszystko musi być oczywiste. Wielbię ciąg na kuchnię produktu, która broni się jakością i prostotą, ale tu mamy równie znakomity produkt, tyle, że w niezwykle interesujących odsłonach. Odpowiada mi to, bo jak już się bawić jedzeniem, to z głową, fantazją i pomysłem. Oraz z przytupem.
Tym razem spróbowaliśmy kolejnych dziewięciu dań i wyszliśmy równie ukontentowani, co poprzednim razem. Jeśli nie bardziej. Ci ludzie naprawdę ciężko pracują i bezpośrednio przekłada się to na zadowolenie klientów. Szczególnie z tego miejsca, poza kuchnią oczywiście, chciałabym pozdrowić Martę – prawdopodobnie najlepszą kelnerkę w mieście.
Zaczynamy od pomidorów (30 zł.), czyli lekkiej, letniej przystawki, w której gra teksturami i temperaturami nie przesłania cudnej słodyczy, którą da się odnaleźć tylko w najlepszym pomidorze, długo pieszczonym przez słońce. Czyli znów to jest – zabawa, zabawą, ale ten najważniejszy na talerzu smak nie ginie, lecz pozostaje wyraźnie wyeksponowany. Właśnie to zrobiło na mnie tak duże wrażenie poprzednim razem.
Kiedy widzę w karcie żur (30 zł.) nie zastanawiam się ani sekundy. Pokaż mi swój żur, Brysiu, a powiem ci kim jesteś. Otóż ten żur rozwala system. I to z wielu powodów. Przede wszystkim, czy spodziewalibyście się poczciwego żuru w menu takiej knajpy? No właśnie, ja też nie. Ale, co ważniejsze, ten żur jest doskonały, to 100% żuru w żurze. Jest kwaśny i do bólu prawdziwy. Nikt nie wpadł na pomysł, żeby go zabielić i bardzo dobrze. Pływają w nim lekko tylko chrupiące i idealnie delikatne w środku skwarki ze złotnickiej, a ty już siedzisz w lnianej koszulinie, gdzieś w chałupie pokrytej strzechą i zawijasz drewnianą łyżką. Serio, ten żur tak robi na głowę. Może nie wygląda tak spektakularnie, jak pozostałe dania, ale w ogóle mnie to nie obchodzi. Pokażcie mi spektakularnie wyglądający żur. Właśnie.
Sernik z jelenia i kozy (39 zł.) też nie pozostawia mnie obojętną. I choć nie jestem przesadnie głodna, zjadam go szybko, chyba nawet trochę zbyt szybko. Rejestruję oczywiście, że obie warstwy: i mięsna, i serowa, mają fenomenalną, delikatną konsystencję musu, lekko przełamaną kruchym spodem. Michał później zeznaje, że w części mięsnej jest wyłącznie czyste mięso z jelenia, więc tym bardziej doceniam subtelną teksturę, którą udało im się uzyskać. A wszystko to idealnie zbalansowane porzeczką.
No i jest, przegrzebek (ten pochodzi z menu degustacyjnego, które zamówił Jacek, dlatego jest to mniejsza porcja). Cena za regularną porcję wynosi 45 zł. Kiedy wrzuciłam to zdjęcie na facebooka, wywołało niezdrową dyskusję. Niezdrową dlatego, że na temat umiejętności kucharza dyskutowali ci, którzy nigdy u niego nie jedli. Możemy spierać się o wygląd, bo mimo że jestem we frakcji, której się to kreskówkowe morze na talerzu zwyczajnie podoba, rozumiem, że można mieć inne zdanie. Ale kiedy przyjdzie do rozmowy o smakach, będę tej przystawki broniła jak lew. Jest to bowiem idealnie przygotowany przegrzebek podany z kremem atramentowym, a te dwa smaki są sobie tak bliskie i tak pięknie współgrają, jak stuk i puk, natomiast dodatek z pozoru dalekiej od tych nut kwaszonej kapusty i puree jabłkowego, czyni to danie nieoczywistym. I genialnie smacznym.
Tu mały przerywnik. Pamiętałam, że Michał pracował nad czymś szczególnym, ale w swej nieskończonej niefrasobliwości zupełnie zapomniałam, co to było. Ponieważ nie zamówiliśmy tego dania, ląduje na naszym stole jako buziak od kuchni. Nie wiem jak się nazywa i nie sprawdzam tego w menu, lecz po pierwszym kęsie myślę sobie: “To pewnie będzie Dym, albo coś podobnego”. I rzeczywiście, później okazuje się, że to Wół i Dym.
Wół to mostek z Red Angusa, który najpierw moczy się w solance, później jest wędzony na zimno, następnie na ciepło, a na koniec jeszcze pieczony. Cały proces trwa dwadzieścia dni. Czy nie wywołuje to w was szacunku? Bo we mnie tak. Mięso jest genialnie kruche i może ciut zbyt suche, ale to wrażenie niwelują sosy i lody z wędzonych śliwek. I tu dochodzimy do drugiego członu nazwy: dym. Dym jest najpierw w nosie, a później w kubkach smakowych. Dym tu po prostu jest, choć nikt widowiskowo nie podnosi szklanej kopuły, pod którą spektakularnie kotłuje się zadyma zrobiona smoking gunem w tej tu kuchni. Zadyma mająca oszukać nasze kubki smakowe, skutecznie pacyfikując węch. Dym jest w tym mięsie i w tych lodach. Dym jest na całym tym talerzu. I smakuje wybornie.
Kiedy u nich jedliśmy, to był moment jakiegoś totalnego wysypu grzybów. Wszyscy wrzucali na fejsa zdjęcia grzybów, pisali o grzybach, mówili o grzybach i jedli grzyby, więc kiedy zobaczyłam Grzyby (59 zł.) w menu, bez chwili wahania je zamówiłam. Prosta rzecz – leśne grzyby podane na grzybowych szpeclach z esencją grzybową. Dokładnie na coś takiego miałam ochotę. Piękne to i urocze, ale lane kluski im ni cholery nie wychodzą. Poprzednio też je zostawiłam na talerzu. Poprzednio też były zbyt twarde i właściwie bez jakiegoś konkretnego smaku. Co nie zmienia faktu, że grzyby zmiotłam bez mrugnięcia okiem. A chrupiący jarmuż był cudnie na miejscu.
Jacek wybiera Molwę i Hokkaido (78 zł.). Molwa to taka morska ryba z rodziny dorszowatych. To jest mocno słodkoskrętne danie, w dużej mierze za sprawą dyni i sosu homarowego, na którym podana jest ryba. Szeroką wstążkę domowego makaronu wypełnia również dyniowe puree. Odnajduję tu także nutę masła, które ładnie zaokrągla smak. To jest bardzo przyzwoita ryba i okazuje się, że nie zawsze kombinują ze składnikami ponad miarę. Widzę tu delikatny ukłon w stronę nadchodzącej jesieni, ale jeszcze bez definitywnego żegnania się z latem.
Desery są dwa. Pierwszy to Masło (33 zł.), czyli nieskończona mnogość form tegoż. Podana w maselniczce, oczywiście. Znajdziemy tu znakomite lody z palonego masła, fenomenalne ciasteczko maślane, a naprawdę duże wrażenie robi na mnie krem na bazie bezy o konsystencji… miękkiego masła.
I mój Orzech włoski (33 zł.). Ponownie zabawa teksturami i temperaturami, z tą różnicą, że tu smakiem przewodnim i jedynym słusznym, jest smak orzecha włoskiego, za którym przepadam. To orzechowe ciasteczko, które widzicie po lewej na poniższym zdjęciu, bardzo przypominające niektóre greckie desery, rozwala system. Chyba kiedyś zamówię u nich blaszkę takiego, zabiorę do domu i zjem. Sama. Całe.
I to tyle. Kto jeszcze nie był, ten trąba. Jak już dostaną swoją gwiazdkę, a pewnie dostaną, to będziecie czekali dwa miesiące na stolik, więc proponuję wybrać się czym prędzej. A później już tylko regularnie sprawdzać co też nowego wymyślili. W każdym razie my mamy taki właśnie plan.
Jeśli zajrzycie do poprzedniej recenzji, to razem z tym tekstem, będziecie mogli przeczytać o wszystkich przystawkach, wszystkich deserach i większości dań głównych, jakie w tej chwili serwuje L’enfant Terrible. Dawno nie byłam tak skrupulatna, więc bierzcie i jedzcie z tego wszyscy.