Pamiętacie ten tekst? Bardzo możliwe, bo miał jakąś kosmiczną ilość wyświetleń i podobno namiętnie krążył po internetach. Z tego wniosek, że nie tylko ja jestem zła na, tfu, na psa urok, przydrożnych karczmarzy. Natomiast Pazibroda to jedno z tych kilku sprawdzonych przez nas miejsc, które zawsze odwiedzamy, jeśli tylko jesteśmy w pobliżu. Takie remedium na cały ten gnój. Bo po co szukać szczęścia (lub – co bardziej prawdopodobne – nieszczęścia) gdzie indziej, skoro u nich zawsze jest na piątkę?
To nie jest fine dining, tylko gospoda. Taka w drewnianej chacie, z dużym ogrodem i uczciwą kuchnią. Co ciekawe – od lat trzymają fason i mają powtarzalność, której może im pozazdrościć niejedna wielkomiejska knajpa z aspiracjami. Zawsze jest tak samo miło, tak samo uprzejma obsługa i – co najważniejsze – zawsze są identycznie smakujące dania. Tak jak rok temu, dwa lata temu, itd.
Robią swój pasztet z dziczyzny, który właściwie zawsze zamawiamy jako jedną z przekąsek. Pieką swój chleb, który pachnie i smakuje jak prawdziwy chleb, a nie jakieś dmuchane niewiadomoco. Można go kupić na wynos. Sprzedają też swoje wędliny, których deskę można oczywiście zamówić i zamówić należy, żeby wiedzieć co kupić do domu. Z tego miejsca serdecznie polecam genialnie wilgotny, pełen smaku baleron.
To nie będzie długi tekst, bo ile można pisać o żurku, choćby był najlepszy na świecie, aromatyczny, kwaśny i gęsty, czy o fenomenalnym barszczu z uszkami, który jest esencją tego, co w buraku najlepsze? Bez przesady. Bardziej mi zależy na tym, żebyście to miejsce mieli w pamięci i w razie nagłego głodu gdzieś w okolicach Pułtuska, zjechali z drogi bez lęku i wahania. Zawodu nie będzie.
Mają rosół na prawdziwej kurze, a dla krwiopijców znajdzie się czernina na kaczej krwi. Są co prawda sałaty, ale najmocniejsi są w mięsie, tak więc w menu znajdziecie i golonkę i pręgę, i świeżonkę, i kaczkę, i… tak dalej. To jest takie miejsce, z którego wyruszając w podróż na drugi koniec Polski, dotrzecie na miejsce nadal syci.
Nie może być tak cukierkowo, więc napiszę, że raz jeden zdarzyła nam się tam przesolona zupa. Ale biorąc poprawkę na fakt, że jedliśmy tam wiele razy – rozgrzeszam. Nikt nie jest doskonały, a kto nigdy nie przesolił, niechaj pierwszy rzuci kamieniem.
I koniecznie spróbujcie ich genialnego kartoflaka, czyli babki ziemniaczanej krojonej na grube plastry, które później się obsmaża. W środku uczciwe kawałki wędzonki i miękkie ziemniaczane serce, a to wszystko otoczone delikatnie chrupiącą, przyrumienioną skórką. Proste rzeczy, a jakie smaczne.
Lubię Pazibrodę z wielu powodów: bo nie zawodzi, bo zawsze jest tak samo dobrze, bo ma znakomity stosunek ceny do jakości, bo jak niektórzy zachwycają się zapiekankami z Pułtuska (próbowałam – kosmiczne goovno, nie polecam), to ja swoje wiem i przejeżdżam raptem kilkanaście kilometrów więcej, by jeść jak lord. Oraz dlatego, że po wizycie u nich nigdy nie mam dziwnych sensacji typu ból brzucha czy zgaga, a żołądek mam wrażliwszy, niż francuski piesek podniebienie, więc to całkiem niezła cenzurka. Tak, Pazibroda od lat jest na mojej bardzo krótkiej liście miejsc, w których jem w trasie.
Mają oznaczenie Dziedzictwa Kulinarnego i jako jedni z niewielu coś sobie z tego robią. I nie są to żarty. Serwują dziczyznę, co również uważam za spory plus. A co nie mniej ważne – są zawsze frontem do człowieka. Naprawdę ich lubię.
Jedna odpowiedź
A co z pazibrodą w “Pazibrodzie”? Nie było?! Wielkie niedopatrzenie.