ul. Korczaka 7, Krynica Morska
Tego dnia, podobnie jak każdego innego, uciekałyśmy od ludzi, więc idąc brzegiem morza, w poszukiwaniu spokojnego miejsca, dotarłyśmy naprawdę daleko. Jasną sprawą było, że wracając zechcemy coś zjeść. Kiedy już solidnie zgłodniałyśmy i po godzinnym marszu dotarłyśmy do najbardziej zaludnionej części Krynicy, Nadmorska wypadła jakoś tak przypadkiem. Po prostu była po drodze.
Zawartość menu sugerowała, że mamy do czynienia z knajpą, która aspiruje. Próżno tam szukać klasyki gatunku, czyli smażonego dorsza lub flądry. Może nie były to zestawienia najwyższych lotów, może trochę vintage, ale dało się wyczuć, że tu nie podają na papierowych tackach, if you know what I mean. Wykonałyśmy szybki rajd przez menu wybierając sześć dań.
Być może drinki doskonale pozbawione alkoholu powinny mi już dać do myślenia, ale z drugiej strony donośne burczenie w brzuchu nie pozwalało skupić się na niczym innym. Najpierw zatem wjechał tatar z łososia. Cuchnący, bezczelnie nieświeży tatar, będący doskonałym wstępem do poważnej niestrawności. Wykonał więc zgrabną zawrotkę i wrócił do kuchni.
Większość potraw wróciła do kuchni, pozostałych również nie zjadłyśmy. Jeśli doszkicuję tło, a więc proste fakty, że przyszłyśmy tam bardzo głodne, zamówiłyśmy SZEŚĆ dań (dla dwóch osób) i wyszłyśmy NADAL GŁODNE, to chyba nikogo nie zdziwi prosta prawda, że takie miejsca nie powinny w ogóle istnieć, ponieważ nie mają nawet homeopatycznego związku z tym, co nazywamy “restauracją”.
Na koniec ciekawostka przyrodnicza – WSZYSTKO doliczono nam do rachunku, który opiewał na kwotę 151 zł.
Nigdy więcej.
Magda