Ciekawa jestem kto pamięta Munchies sprzed dwóch lat? Karmili nad Wisłą, na barce. Do dyspozycji mieli kilka stolików, mikroskopijną kuchenkę i powodowali uśmiechy na twarzach oraz zadowolenie brzuszków wielu. Choć oczywiście nie u wszystkich.
Bardzo szybko stali się niemal kultowi, goście wracali jak bumerangi, a o miejsce przy stole było trudniej, niż o dobre dziecko. Pamiętam, że wtedy recenzją zrobiłam im i dobrze i źle, bo do popasu zaczęły ustawiać się kolejki, a niektórzy kolejkowicze wystawiali im dość kuriozalne opinie – że miejsce jest złe, bo trzeba czekać w kolejce. I bach – jedna gwiazdka. No, trzeci świat. Tak bywa, kiedy twój własny sukces zaczyna cię kopać w dupę. Od razu podpowiadam: w cywilizowanych miejscach kolejka do dobrego jedzenia to jest norma i znak, że warto w niej stać. Proszę skorzystać z tej wiedzy wedle uznania.
Wraz z końcem sezonu chłopcy zniknęli z barki i jakiś czas później objawili się w Lublinie, gdzie szybko zaskarbili sobie dozgonną miłość wielu gości. A teraz wrócili do miasta stołecznego. No, rzuca nimi jak szatan! Nie powiem, żebym Lublinowi ich nie zazdrościła. Ile razy widziałam u kogoś na instagramie, że właśnie je te pyszne poutiny, tyle razy robiłam się głodna.
Nie wybrali sobie najbardziej oczywistego adresu na świecie, bo wszyscy raczej starają się przytulić gdzieś w centrum miasta, a oni odwrotnie – na końcu Ursynowa. To nie powinno w niczym przeszkadzać, bo na dobre jedzenie można pojechać znacznie dalej i mam nadzieję, że już do tego dorośliśmy. Poza tym są otoczeni blokami dość szczelnie i wierzę, że to sąsiedztwo nie zawiedzie. Sam lokal też nie jest oczywisty, bo gdy wszyscy chcą mieć witrynę – oni usadowili się na pierwszym piętrze. Ale za to jest pełna kuchnia i znacznie większe możliwości, jest sporo miejsca, można tu wpaść na drinka, choć i tak wiadomo, że bez czegoś na ząb się nie obejdzie.
Od siebie mam tylko taką prośbę, Panowie: zostańcie, gdzie jesteście i już się nigdzie nie przeprowadzajcie, dobrze?
Menu wyglada znajomo, choć wiem, że będzie się zmieniało. Na razie jednak możemy wrócić do smaków, które pamiętamy z barki. Zrobiliśmy mały przegląd karty i w związku z tym mogę zeznać co następuje:
Przede wszystkim to nie jest jedzenie do oglądania, tylko do jedzenia. Nie liczcie więc na nadzwyczajną prezentację. Liczcie za to na smaki, które dostarczą Wam mnóstwa radości. Oczywiście, że zamówiliśmy poutiny, czyli frytki belgijskie – jedne z ropływającym się jak ciepłe masło polikiem wołowym, ciągnącym serem i sosami, a drugie wersji wege. Rzadko piszę, że wege podbija moje serce, ale to jest właśnie ten raz. Oprócz frytek znajdziecie tu różyczki kalafiora romanesco, fasolkę szparagową, kukurydzę (ewidentnie ciętą z kolby, a nie pozyskaną z puszki), grzyby i jajko sadzone. O jakież to jest pełne smaku! Gdyby jarskie jedzenie zawsze smakowało tak dobrze, to nikt nie jadłby mięsa. Serio.
Przy okazji tej kukurydzy, przy której 99% kucharzy poszłoby na łatwiznę, warto wspomnieć, że owszem, jest to street food, ale oparty na dobrych produktach i naprawdę dopracowany. To jedzenie jest cudownie smaczne, składniki dobrej jakości, a jak dodacie do tego bardzo fajne wnętrze i szalenie komptetentną obsługę, to wyjdzie Wam z tego świetne, niezobowiązujące miejsce, które spokojnie można wciągnąć na listę ulubionych pewniaków. W każdym razie ja już Munchies na krótkiej liście ulubieńców mam. Znajdzie się na niej miejsce dla każdego, kto robi dobrą robotę – niezależnie czy jest to fine dining czy… fine fryting. Oczko puszczam teraz.
Ale wracając… Z rozkoszą zjedliśmy wypiekaną na miejscu, znakomitą brioszkę wypełniną delikatną jak marzenie szarpaną wieprzowiną i dołożylismy do niej jeszcze kaszankę. Bardzo polecam – jest przesmaczna, obfituje w szereg dodatków, tym razem zdecydowanie bliższych naszym polskim serduszkom z cebuli. Bo oto – w przeciwieństwie do innych dań – nie znajdziecie tu salsy z mango, nie znajdziecie też kolendry, ale za to kiszone ogórki i musztardę już tak. Ta kaszanka to jest hit. Tak samo, jak cała reszta.
No, może z małym wyjątkiem, bo brownie jest smaczne, ale to bardziej ciasto czekoladowe, niż brownie. Nie mam wielkich pretensji, bo prażony słonecznik niepoprawnie wręcz unurzany w słonym karmelu jest cudny sam w sobie, ale z kronikarskiego obowiązku muszę zauważyć, że ciasto nie jest mokre i raczej zbite, tak jak powinno. Ale wybaczam. Może piekło się ciut za długo? Swój przepis na brownie poprawiałam milion razy, zanim zaczęło mi wychodzić takie, jak powinno.
A więc w kwestii Munchies nie zmieniło się nic i jednocześnie zmieniło się wszystko – poprzednią recenzję znajdziecie tutaj, tak dla porównania. Bardzo się cieszę, że mają prawilny lokal, że dysponują normalną kuchnią i że będzie można do nich wpaść przez okrągły rok. Ciekawa jestem nowych propozycji w menu, a z drugiej strony wolałabym, żeby nie zniknęło nic z tego, co jest teraz. Chyba, że zdążę się najeść na zapas.
Niech no tylko ludzie zwęszą jak fajne i smaczne jest to miejsce. Kolejny raz wróżę im piękną klęskę…
…urodzaju.
Magda
Info
fb
ul. Rosoła 48. Warszawa
Spodobał Ci się wpis? To fajnie! Będzie mi miło jeśli go udostępnisz 🙂