Lubię wyszukiwać perełki. Chodzenie do każdej nowej knajpy, jaka się otwiera chyba mnie nie podnieca. I chyba nie czuję się w obowiązku. Musi być coś, jakiś haczyk. Ciekawy szef kuchni, koncept trochę inny, niż wszystkie, no i podszept intuicji. Nigdy Wam tego nie pisałam, ale mam coś w rodzaju knajpianej intuicji, która niezawodnie podpowiada mi jaka knajpa przetrwa, a jaka się za pół roku zamknie. Chłopaki z Munchies mają na tyle ciekawą przeszłość, że koniecznie chciałam sprawdzić jak im idzie w znacznie trudniejszych warunkach, niż kuchnia wyposażona w sprzęty Gaggenau.
A teraz należy Wam się wyjaśnienie. Otóż chłopcy z Munchies, którzy obecnie karmią na barce o wdzięcznej nazwie „Wynurzenie” mają za sobą niezłe doświadczenia gastronomiczne, m.in. w Atelier Amaro. I nie były to miesięczne praktyki. Jak więc radzą sobie w niemal polowych warunkach? Już odpowiadam: świetnie!
Menu zmienia się ciągle, więc nie obiecuję, że traficie na wszystko, co zaraz opiszę. Ale to nie szkodzi. My chętnie będziemy wracać, aby sprawdzić co nowego. A kreatywności w łączeniu smaków chłopakom nie brakuje.
Do wyboru mamy sześć pozycji, z czego decydujemy się na trzy. Najpierw poutiny, czyli frytki z dodatkami w trzech wersjach – za 12 zł z samym sosem, za 15 zł z długo pieczoną łopatką i za 18 zł z policzkiem wołowym. Wybieramy wersję środkową, bo najbardziej ciekawi jesteśmy łopatki. Rzeczywiście jej spore kawałki ukryte głównie pod frytkami są delikatne, miękkie i rozpadają się na włókna. Porcja jest naprawdę spora, więc cieszę się, że postanowiliśmy się nią podzielić.
Później wjeżdżają moje policzki wołowe (28 zł), które normalnie podają w bułce, ale ja z niej rezygnuję. I tak trudno jest mi dokończyć porcję. Ujmują mnie azjatyckie nuty w sałatce z piklowanych warzyw, ukłon w stronę sezonu na rabarbar i świeżo tarty chrzan na doskonale przygotowanym mięsie. Wołowina jest jak masło.
Przebojem jest także wegetariańskie kaszotto (24 zł), na które decyduje się Jacek. Jak bym tego słowa nie lubiła, to tu wyrywamy sobie talerz. Chyba największym jego sekretem jest redukcja z maślanki, która sprawia, że danie jest pełne, bardzo okrągłe w smaku i trudno się od niego oderwać. Do tego szparagi i świeży, chrupiący topinambur. Używają świeżych ziół, starają się i do tego mają całą paletę umiejętności, które w tych mało luksusowych warunkach potrafią naprawdę dobrze wykorzystać. Dla mnie – bomba. Dla fanów klasyki do wyboru był jeszcze pstrąg, kiełbasa i kaszanka. Nikt nie zginie.
Dla mnie Munchies to nadwiślańskie objawienie. Karmią znakomicie, serdecznie i z jakąś taką nonszalancją. Podoba mi się tu. Kiedy więc zgłodniejecie, to nie zastanawiajcie się ani chwili. Munchies Was uratuje.
Magda
Info
fb
Bulwar B. Grzymały-Siedleckiego (barka Wynurzenie)
Sobotnie popołudnie, idealne na wypróbowanie nowego miejsca nad Wisłą. Nie ma problemu z miejscem siedzącym, sala wypełniona w połowie, dania wybrane. ” drodzy państwo, czas oczekiwania to ok. 45 minut”. Na frytki? Na street food? Serio?! Kolejne osoby za nami rezygnują…. Tak więc nie dane nam było, i znowu musieliśmy pójść do Thaisty…:)
Jedna odpowiedź
Sobotnie popołudnie, idealne na wypróbowanie nowego miejsca nad Wisłą. Nie ma problemu z miejscem siedzącym, sala wypełniona w połowie, dania wybrane. ” drodzy państwo, czas oczekiwania to ok. 45 minut”. Na frytki? Na street food? Serio?! Kolejne osoby za nami rezygnują…. Tak więc nie dane nam było, i znowu musieliśmy pójść do Thaisty…:)