No i nadszedł. Oto jest. TEN tydzień. Tydzień ze Świętami. Koszmar wszystkich odchudzających się. Ponury czas, kiedy dodatkowe trzy kilogramy pojawiają się w postaci mało estetycznej oponki na brzuchu albo boczków, pieszczotliwie zwanych przez Francuzów “uchwytami miłości”. Kilka dni, kiedy rozgrzeszając samych siebie przyswajamy paszczą tysiące kalorii. A we wtorek płacz. Kilka osób pytało jak sobie właściwie wyobrażam tych kilka dni? Otóż bez problemu.
Wiem, że to inaczej niż wszyscy, ale my świętować zaczynamy już w sobotę, a to mój dzień bez diety. W sobotę jest też największe obżarstwo, bo z całym szacunkiem dla wszystkich diet tego świata, ale jak ciotka Majka i ciotka Małgośka zrobią indyka, to spadają kapcie, a ja nie wstaję od stołu. A w tym roku przeszły same siebie. Pewnie widzieliście nasz wczorajszy stół na facebooku lub instagramie. Nie ma miękkiej gry.
O ile czysto świąteczne obżarstwo raczej mi nie zrobiło wielkiej krzywdy, bo zjadłam trochę pieczonego indyka, warzywa i mały kawałek babki, to co do reszty takiej pewności nie mam. Otóż mam taki jeden przepis na brownie, który z uporem maniaka, poprawiam od pięciu czy sześciu lat. Kombinuję z proporcjami składników, temperaturą i czasem pieczenia, bo kiedyś sobie wymyśliłam, że zrobię brownie doskonałe. No i ten dzień przydarzył się w piątek… Dlatego w sobotę na śniadanie zjadłam kawałek ciasta, które składa się przede wszystkim z czekolady i masła. Było przeboskie, nie żałuję ani kęsa. A wieczorem wypiłam butelkę świetnego cydru. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że nic z tych rzeczy nie zalicza się do kategorii “występków przeciwko diecie”, bo to był dzień bez diety.
I co? Cały tydzień nie oszukiwałam?
Nie byłabym sobą, gdybym trochę nie nagięła rzeczywistości. Na szczęście tylko raz. W środę zamiast kolacji wypiłam dwa piwa. Nie wiem ile kalorii ma piwo i nie chcę wiedzieć, więc bądźcie tak dobrzy i mnie nie uświadamiajcie.
Sport?
Tak. Raz trening na siłowni, raz 8 km. na rolkach. I trochę jogi.
I co dalej? Nadal są Święta przecież.
Na razie bez wielkiego bólu. W dzisiejszym pudełku znalazłam i jajka na wielkanocne śniadanie (uprzedzając pytania – nie wiem czy święcone) i barszcz biały, i pieczonego indyka z żurawiną, i evergreen polskiego stołu, czyli sałatkę jarzynową. Tak więc niespecjalnie mnie bolą te Święta. Ciekawa jestem co będzie w poniedziałkowym pudełku, ale póki co ekipa z LightBox naprawdę mi imponuje, bo świętowanie na modłę dietetyczną wydawało mi się raczej niemożliwe. A tu niespodzianka – da się.
Co na to waga?
Waga jest bardzo konsekwentna i pokazała, że jest mnie o kolejny kilogram mniej. Razem to już cztery.
Ale czy NAPRAWDĘ niczego sobie nie odmówiłam?
Ok, ok, odmówiłam… Dorocznego konkursu pt.: “Kto zje więcej jajek i przeżyje”.
Trochę się obawiałam tych kilku dni. Okazuje się, że bezpodstawnie. Nie patrzę zazdrośnie na cudzy talerz, nie mam poczucia, że coś mnie omija albo coś tracę. A nie, sorry, tracę! Na wadze.