Wykrakałam. Tydzień temu napisałam, że być może będę się trzęsła na widok pszennej bułeczki. Trochę się sama w duchu z tego śmiałam. A później był wtorek i przestałam. Za nami dwa tygodnie diety bezglutenowej z LightBoxem. Na razie idzie nam naprawdę bezboleśnie, poza tym wtorkiem. We wtorek musiałam uruchomić spore pokłady samozaparcia.
Oto bowiem zaczęła za mną chodzić. Chodzić i dręczyć. Kanapka Doskonała. Wiecie, lekko tostowany chleb z toną glutenu, w nim idealny, różowy rostbef, stopiony ser, MAJONEZ, pomidor, sałata i na to wszystko może nie zasmażka, ale jeszcze jedna kromka. Najlepiej posmarowana masłem. Przez dwa dni nie myślałam o niczym innym. A skoro tak, to stało się to kwestią honoru. Ja nie dam rady? JA?! Dałam. Znowu gluten jest mi całkowicie obojętny. Ale dowiedziałam się, że można zatęsknić.
U siebie na razie nie widzę spektakularnych efektów, pewnie dlatego, że wobec siebie jestem jeszcze bardziej krytyczna, niż wobec knajp. Natomiast kilka osób już mi powiedziało, że schudłam. Miło. Za to u Jacka efekty są dużo bardziej widoczne, zwłaszcza na twarzy i brzuniu, który jeszcze trochę i zniknie. Wczoraj pierwszy raz zdjął dżinsy bez rozpinania. I to jest widoczny gołym okiem sukces. Widzę też jak go te postępy motywują i chyba dzięki nim przeobraża się w Wielkiego Strażnika Diety. Rany, jak on mnie pilnuje! A jak to dobrze mieć w domu takiego pilnowacza, dziewczyny, mówię Wam – odchudzajcie się tylko w duecie!
Nie pisałam Wam wiele o produktach, chciałam trochę odczekać. W czasie dwóch tygodni nie powtórzyło się żadne danie, więc nie ma nudy, ale chyba najbardziej mi się podoba to, że były i granaty i liczi, i melony, i chia… Już widzę, jak odchudzamy się samodzielnie i zjadamy na spółkę tylko 1/3 melona. Akurat. Na szczęście ktoś to za nas wydziela, kroi w kostkę i po sprawie. Do tego codziennie dorzucają kilka ziołowych herbat, więc w pewnym sensie wymuszają picie większej ilości płynów. I chwała im za to, bo zawsze miałam problem z ustawowymi dwoma litrami wody na dobę.
Teraz musi nastąpić najgorsze, czyli cotygodniowa spowiedź. Grzeszyliśmy dwukrotnie: najpierw w czwartek na warsztatach z Aleksem Baronem wypiliśmy kilka drinków i zjedliśmy policzki wołowe, a później w sobotę na urodzinach Kafe Zielony Niedźwiedź piliśmy cydr i jedliśmy ozory. Też wołowe. Jasne, że trochę obcięliśmy w te dni jedzenie z pudełek, żeby nam się bilans kaloryczny z grubsza zgadzał, ale najgorszy jest alkohol. Alkohol to szatan wcielony. W niedzielę przysługiwał nam cheat day, lecz po tych grzeszkach korzystaliśmy z umiarem. Po prostu poszliśmy do fajnej knajpy na obiad (ja jadłam mięcho i sałatę, ale Jacek wciągnął burgera – grzech, grzech, grzech!), więc będziecie mieli sympatyczną recenzję. Za to obiad podlany był tylko herbatą (santo subito!).
Na najbliższe dwa tygodnie definitywnie żegnam się z winem. Zero alkoholu. Nawet kieliszka czerwonego, nawet w niedzielę. Dla zasady. Proszę, napisałam to, więc nie ma odwrotu.
Przy okazji poprzedniego postu o cateringu dietetycznym z LightBoxa wyniknął temat ceny. Ktoś w komentarzach na FB napisał, że to droga opcja. Zaczęliśmy się więc nad tym zastanawiać i wyszło nam, że jednak nie. Kiedyś już pisałam ile miesięcznie wydajemy na jedzenie. Wyszło nam, że bez knajp i dobrego wina sporo ponad 2000 zł miesięcznie. Ale powiedzmy, że moglibyśmy być mniej rozrzutni i zejść poniżej tej dwójki. A teraz dodajmy do tego paliwo, czas poświęcony na zakupy, później na przygotowanie posiłków w domu, dorzućmy kilka obiadków na mieście… I okazuje się, że trochę ponad tysiak na głowę to bardzo rozsądna kwota. Zwłaszcza, że od dwóch tygodni nie kupiliśmy nic. Czytajcie mi z ruchu ust: NIC. Mamy kompletnie pustą lodówkę. Skończyły się też obiadki na mieście, bo obiadek zawsze mamy ze sobą.
Jeszcze w tym tygodniu postaram się podrzucić Wam kilka prostych patentów na wspomaganie metabolizmu, ale gdybym miała liczyć te wszystkie kalorie, ważyć produkty, to po dwóch dniach bym odtrąbiła koniec diety. Wygoda jest bezcenna.
Nie miałam styczności z innym cateringiem dietetycznym, niż ten z LightBoxa. Moją poprzednią przygodę, także opisaną tydzień po tygodniu, znajdziecie tutaj. Ale najpierw zajrzyjcie pod ten link. Dziewczyny przetestowały masę takich rozwiązań, podeszły do tego bardzo skrupulatnie i doszły do wniosku, że to właśnie LightBox jest najlepszy. Czyli obstawiłam właściwego konia. Ale też nie byłam taka mądra sama z siebie, bo LightBoxa polecił mi kolega, który dzięki nim dość spektakularnie zjechał na wadze. I nadal ją trzyma.
Wy też trzymajcie – rękę na pulsie. Za dwa tygodnie będę miała dla Was coś super!
2 Responses
Kochana! Zaraz Ci przejdzie, jeszcze trochę, a poczujesz wstręt do kanapki 😉 długo byłam na takiej diecie, i w końcu mi się przestawiło 😉
Do wstrętu mi jeszcze daleko, ale aktualnie mam jazdę na ser. Dużo sera. Najlepiej na ciepło – roztopionego i ciągnącego sięęęęę… Aaaaa!