Ktoś mi ostatnio mówił, że we Wrocławiu nie ma gdzie zjeść. Nie pamiętam kto, ale musiał to być jakiś smutny malkontent. Wrocław jest pyszny! Zwłaszcza, jeśli nie chorujesz na hipsteriozę i masz odwagę w sercu, by otworzyć się na miejsca, które może nie mają rozbuchanego marketingu, ale za to karmią cudownie smacznie i domowo.
Pierwsza linia frontu to Illya – syn. Skończył Politechnikę i otworzył knajpę. To logiczne, każdy tak robi. Ściągnął z Ukrainy rodziców, postawił ich w kuchni i zaczęli karmić. Nie znajdziecie tu folklorystycznych akcentów, flag i innych tego typu podpowiedzi. Jest prosto, czysto i bardzo współcześnie. Jedynym tropem jest nazwa – Kres. Ale równie dobrze można to odczytać, jako kres imprezy, gdzie wbija się gwoździa. Zwłaszcza, że sąsiadują z modnym klubem.
No więc nie, choć kuchnia działa do późnej nocy i pewnie ratuje niejednego imprezowicza. Z kolei rano wystawiają papierowe torebki z kanapkami i jabłkami, które można złapać pędząc do pracy. Chcę takich torebek w Warszawie! Żądam przyłączenia Warszawy do Wrocławia!
Jedliśmy u nich wieczorem, więc zdjęcia są raczej szpetne, ale musimy z tym żyć. Ważne, że jedzenie jest absolutnie porywające w swej szczerości i domowym sznycie. Sami nazywają się “knajpą” i doskonale to słowo do nich pasuje. Większość dań można zamówić w dwóch wersjach: mniejszej i większej. A ceny? Ceny – mokry sen dusigrosza.
Zjedliśmy więc genialny barszcz ukraiński (16 zł/duża porcja), który to przepis doskonalą od czterech pokoleń. Jak dla mnie – więcej poprawek już nie potrzebuje. Ugotowany na aromatycznym, mięsnym wywarze, bogaty w warzywa i obłędnie smaczny. To nie jest polska wariacja na temat barszczu ukraińskiego, tylko autentyk. Podają do niego małe, urocze brioszki maźnięte pastą z czosnku.
Zamówiliśmy też gruzińskie charczo (9 zł/mała porcja), dzięki Bogu w mniejszej wersji, bo to nieprawdopodobnie sycąca, gęsta zupa. Dla porządku dodam, że duża porcja to pół litra (!). W zasadzie gdybym zjadła pełną porcję tej zupy, to prawdopodobnie mogłabym przekopać szpadlem tunel pod Ślężą i nadal nie byłabym głodna. Ryż i orzechy włoskie to baza i główna treść, ale zgadzam się z tym, co przeczytałam w menu – tego smaku ani nie da się opisać, ani zapomnieć. Punkt obowiązkowy w menu Kresu. Po prostu idźcie tam i zjedzcie charczo.
Naszym prywatnym hitem był jednak śledź pod szubą (12 zł), czyli coś, co w różnych wariacjach znamy wszyscy. W Polsce funkcjonuje pod nazwą “śledź pod pierzynką”. Tu z burakami, cebulą i lekko chrupiącym jabłkiem startym na dużych oczkach. Idealnie przegryziony, kremowy śledź, fenomenalnie doprawione warzywa… Śledź nam obojgu zapadł głęboko w serca, bo tak dobrej wersji tego dania nie jedliśmy nigdy wcześniej.
Ja poszłam w tertiuchy (14 zł) z sosem pieczarkowym, czyli moje ulubione placki ziemniaczane. Tu robione bez użycia mąki, więc bezglutenowcy nie muszą się obawiać. Chrupiące, idealnie doprawione placki jak u mamy. Ale na naszym stole wylądowały też połtawskie gałuszki (15 zł/duża porcja), czyli gotowane na parze kluseczki z mąki i kefiru z nadzieniem podobnym w smaku, do nadzienia naszych pierogów. Gałuszki jednak zapieczono później z sosem pieczarkowym i cebulą. Kolejne niemożliwie sycące danie, ale tak smaczne, że chce się wylizać talerz. Podobno autentyczności gałuszek pilnuje jeden z kucharzy pochodzący z Połtawy właśnie. Mieliśmy na pokładzie małego grymasa, który chciał ruskie i tylko ruskie, ale jednak dał się przekonać do gałuszek i nie wyszedł głodny.
No i jeszcze bitki wołowe w sosie pomidorowym (22 zł) uduszone w punkt, szalenie smaczne i delikatne. Warto zwrócić uwagę na sos, który nie jest klasycznym sosem pomidorowym lecz tajemną recepturą właścicieli. W tym sosie dusiło się mięso, więc smak pomidorów walczy o palmę pierwszeństwa z mięsnym umami. Podejrzewam go też o dodatek grzybów.
Nie wiem, jakim cudem to wszystko zmieściliśmy. Przezornie nie zjadłam całego talerza charczo i z bólem serca oddawałam go do kuchni. Ale ja po prostu wiedziałam, co się święci.
Tak sobie myślę, że gdyby to nie była knajpa, tylko prywatny dom właścicieli, to tak właśnie by nas nakarmili – od serca, uczciwie, smacznie i do wytrzeszczu. Po takim posiłku już nie myślisz. Cała krew odpływa do żołądka, a ty pogrążasz się w słodkiej katatonii.
Kres jest miejscem codziennym, niewymagającym, łaskawym dla portfela i przede wszystkim bardzo, bardzo gościnnym. Warto się z nim zaprzyjaźnić.
czemu ja ten post przeczytałam po wizycie we Wrocławiu? :/ p.s. co prawda, byliśmy na Wielkanoc i Wrocław kulinarny był praktycznie wymarły. Smutno było patrzeć na błąkających się w deszczu i zimnie obcokrajowców szukających miejsca chociażby na herbatę i kawę
Zachęcona twoim wpisem udałam się wczoraj z moim towarzyszem na późny obiad do “Kresu”. Niestety,to co dostaliśmy było bardzo ale to bardzo średnie. Charczo zupełnie rozwodnione,jakby woda z majerankiem i kilkoma ziarenkami ryżu. Kozackie mieso z naleśnikami miało w sobie aż pół! Naleśnika. Zupę dostalam letnią a całość była niedoprawiona. Oby to tylko gorszy dzień kuchni, bo uważam, że pieniądze wydane na ten posiłek były zmarnowane.. a szkoda bo lokal ma cudną atmosferę 🙂
3 Responses
czemu ja ten post przeczytałam po wizycie we Wrocławiu? :/ p.s. co prawda, byliśmy na Wielkanoc i Wrocław kulinarny był praktycznie wymarły. Smutno było patrzeć na błąkających się w deszczu i zimnie obcokrajowców szukających miejsca chociażby na herbatę i kawę
Właśnie dostałam od nich maila, że po naszym poście wołowina w sosie pomidorowym schodzi na pniu 🙂 Apeluję, bierzcie też całą resztę! :))))
Nie martw się, Tati, Wrocław jest tak piękny, że na pewno jeszcze wrócisz.
Zachęcona twoim wpisem udałam się wczoraj z moim towarzyszem na późny obiad do “Kresu”. Niestety,to co dostaliśmy było bardzo ale to bardzo średnie. Charczo zupełnie rozwodnione,jakby woda z majerankiem i kilkoma ziarenkami ryżu. Kozackie mieso z naleśnikami miało w sobie aż pół! Naleśnika. Zupę dostalam letnią a całość była niedoprawiona. Oby to tylko gorszy dzień kuchni, bo uważam, że pieniądze wydane na ten posiłek były zmarnowane.. a szkoda bo lokal ma cudną atmosferę 🙂