Istnieje duże prawdopodobieństwo, że z własnej woli nigdy bym się nie wybrała do Kasprowego. Nie przyszłoby mi nawet do głowy, aby zajrzeć na ich stronę, bo po co? Jaki Kasprowy jest – każdy widzi. Tak przynajmniej myślałam. Gdyby nie moja serdeczna przyjaciółka, która właściwie zdecydowała za mnie ominęłoby mnie… Czytajcie niżej co!
Tu należy Wam się krótkie wyjaśnienie: ostatni raz byłam w Kasprowym, gdy miałam jakieś pięć lat, czyli tyle, ile ma teraz mój syn. Wtedy to był szalenie luksusowy hotel, jeden z trzech takich w Polsce (pozostałe dwa to Grand w Sopocie i Victoria w Warszawie). Dość powiedzieć, że w latach 70 ub. wieku w Kasprowym był i wewnętrzny basen, i kręgielnia, był naturalnie również Pewex. Dla młodszych czytelników tego krotochwilnego blogaska wyjaśniam, że Pewexy to były takie sklepy, w których za dolary lub bony towarowymi PKO (takie śmieszne “pieniądze”, którymi nigdzie indziej nie można było płacić) obywatel mógł za połowę pensji kupić lalkę Barbie dla dziecka. Podobnie funkcjonowały sklepy Baltona, w których to można było kupić dżinsy. Za całą pensję. A także różnego rodzaju alkohole, papierosy oraz gumy Donald. No więc trzy przytoczone wyżej hotele – Kasprowy, Victoria i Grand – to takie hotele, do których przyjeżdżali dewizowi goście, a panienki przy barze paliły najprawdziwsze Marlboro. Tak sobie to oczywiście wyobrażam, bo jako pięciolatka byłam skupiona na innych uciechach. W każdym razie – Kasprowy był synonimem luksusu. Później systematycznie podupadał i dziś, przejeżdżając obok niego, nie dałabym pięciu złotych za to, że cokolwiek się zmieniło. Nie wiem, może żyję pod kamieniem, ale na serio nie miałam pojęcia, że ten hotel przeszedł taką metamorfozę.
Ciekawostka: oprócz wielu prominentnych gości, w Kasprowym spała także… Agata Christie, a sam hotel zagrał m. in. w “Rozmowach kontrolowanych”. Lubię takie smaczki, nic na to nie poradzę.
Trochę się śmiałam, gdy podjeżdżaliśmy pod drzwi jakże luksusowym porsche mojej przyjaciółki. Czy dał mi do myślenia fakt, że parking był do ostatniego miejsca wypakowany takimi samochodami? Ależ skąd. Ja czasem naprawdę wolno kleję. Przestałam się śmiać, gdy weszliśmy do lobby.
O w mordę!
Nic na zewnątrz nie zapowiada tego, co dzieje się w środku. Ani nierówne chodniki, ani elewacja, literalnie: NIC. A tu, moi mili, są Alpy. Może jakiś Południowy Tyrol, dajmy na to?… Pięć gwiazdek i ani jednej mniej. I panoramiczny widok na Tatry z pyszniącym się po środku Giewontem – to w Kasprowym zawsze było w cenie. Wpływ nazwiska Bachleda, które rozbłysło na dachu zaraz obok nazwy “Kasprowy” okazał się być dla tego miejsca błogosławieństwem (liczonym w dziesiątkach, jeśli nie setkach milionów błogosławieństwem, dodajmy).
Owszem, ten hotel to jest moloch, zawsze był i zawsze będzie. Ale jak on jest w środku wypieszczony! Zakładam, że zewnętrze również wkrótce będzie. Szczególnie termy, które są poniżej hotelu i może dobrze wyglądają z balkonu, ale już wejść do tej niecki w całości wyłożonej kostką brukową to jest takie coś, że skóra cierpnie. Wróbelki ćwierkają, że termy i kolejka na Szymoszkową mają wkrótce stać się częścią kompleksu. I bardzo dobrze.
Kasprowy tani nie jest, bo pokój dwuosobowy z widokiem na Tatry i śniadaniem kosztuje ok. 1000 zł za dobę – cena może się trochę różnić w zależności od sezonu. Ale pokoje są piękne, a łóżka absurdalnie wygodne, czyli dokładnie takie, jakie powinny być w dobrym hotelu. Tylko dysonans trochę, gdy z tego pięknego pokoju z widokiem na Giewont wychodzisz na balkon, który doskonale pamięta czasy Jaroszewicza. Rozumiem jednak, że to jeszcze nie jest dzieło skończone.
To jest miejsce, które zafundowało mi szereg zaskoczeń i prawie wszystkie były pozytywne. Może więc wyrzucę z siebie od razu to, co mi tak ciąży i przejdziemy do miłych rzeczy: nie potrafią robić Negroni. A to, jak wiadomo, jedna z większych zbrodni. Reszta jest ekstra.
Lobby i pokoje to było pierwsze zaskoczenie. Szczególnie, że dla mnie to była bardzo sentymentalna wycieczka i mój najwspanialszy z synów po raz pierwszy odwiedził ten hotel w dokładnie takim samym wieku, w jakim ja odwiedziłam go po raz ostatni (aż do teraz). Oboje bawiliśmy się zacnie.
Drugim zaskoczeniem była restauracja Grand Kasprowy. No, tego się nie spodziewałam, przyznaję. Nie w obiekcie tak dużym i z takim przemiałem. Ja pierniczę, tu warto przyjechać tylko na jedzenie, nawet nie musicie w tym hotelu spać. Czy zjadłabym tu z własnej woli oraz inicjatywy? Nie. Tak samo jak z własnej woli oraz inicjatywy nie zatrzymałabym się w Kasprowym. I świetnie, że stało się inaczej, bo teraz mam o czym pisać. Na pewno jest to wybitnie dobry adres na mięso. Mają steki, mają grill opalany drewnem, mają wysokiej jakości mięsa, w tym dziczyznę. Było na tyle dobrze, że kolejnego wieczora wróciliśmy po więcej. Jedliśmy tatara wołowego (bardzo dobry), carpaccio z jelenia (przepyszne, kruche, delikatne mięso), wpadł pstrąg z pieca, znakomity barszcz, ale dwie rzeczy zrobiły na mnie ogromne wrażenie: wybitny żurek. Ale mówię teraz poważnie – wybitny. Gęsty, na dobrym zakwasie, doskonale doprawiony i kwaśny w punkt. Żurek typu obłęd. No i comber jagnięcy… Ach, mateczko, gdybym umiała pisać wiersze, to o delikatności tego mięsa napisałabym poemat. Trzynastozgłoskowcem.
Już abstrahuję od faktu, że porcja jest naprawdę duża (a przecież dla nas, Polaków, argument “dużo” bywa argumentem kluczowym). Zwykle, gdy zamawia się comber, to są 3-4 kotleciki z kostką. Tutaj było ich… osiem, jeśli dobrze liczę kostki. Nie do przejedzenia dla jednej osoby, a jednocześnie jest to tak smaczne, delikatne, po mistrzowsku przygotowane mięso, że nie ma mowy o zostawieniu czegokolwiek na talerzu. Taki czyściec pasibrzucha, w którym niebo doskonałego smaku i konsystencji miesza się z piekłem przejedzenia. Płaczesz i jesz. Nie wiadomo – ze wzruszenia, czy z perspektywy bezsennej nocy. Jezu, ta jagnięcina była najlepszą jagnięciną, jaką jadłam w życiu. Rękę bym sobie dała uciąć, że nigdy nie napiszę czegoś takiego o hotelowej restauracji. I co? I bym nie miała ręki.
A jagniątko nie spod samiuśkich Tater, lecz z Nowej Zelandii. Samo życie.
Ciekawostka: niewielka, ale jednak, część personelu pamięta tu lata komunistycznej prosperity tego hotelu. W tym jedna z pań kelnerek – przemiła i przeprofesjonalna. Nie wiem czy to zabieg PR-owy czy zwykła kolej rzeczy, ale jest to absolutnie ujmujące.
Uciech dla ciała jest tu znacznie więcej. Po pierwsze, jeśli podróżujecie z pacholętami, to tutejsza strefa dla dzieci jest sztosem. Mają nawet zupełnie osobny pokój z klockami Lego, salę multimedialną czy… kino (“Psi patrol” po raz 238711? Bring it on! Mamusia idzie do sauny), a ten maleńki Kids Club ma raptem 400 m2 powierzchni. Biedy nie ma.
Basen, na który dzieci mają wstęp, jest całkiem duży i wyposażony w zjeżdżalnie, ma też przepiękny widok. W ogóle widok to jest jedna z przynajmniej kilku mega mocnych stron tego hotelu. Ale wróćmy na poziom -1: dalej zaczyna się strefa świętego spokoju, do której dzieci wstępu nie mają. Jest tu także SPA, co oczywiste, ale Strefa Relaksu to jest złoto. Zewsząd panoramiczny widok na Tatry, do dyspozycji gości sauny, zewnętrzne jacuzzi, caldarium (wiedzieliście co to jest? Bo ja na przykład nie wiedziałam. To takie miejsce, w którym jest ok. 40 stopni, podgrzewane leżanki i np. po nartach można się tam przyjemnie wygrzać. Oczywiście z widokiem na?… Tak jest, na Tatry), jest tu tężnia solna, jest łaźnia parowa czy sauna infrared. Patrząc na ten hotel z ulicy nie dałabym pięciu złotych. A tu taka niespodzianka!
Śniadania dobre, wybór oszałamiający. Wybaczcie, że zrobiłam tylko zdjęcie plastra miodu, ale fotografowanie bufetu śniadaniowego przyprawia mnie zawsze o ciarki żenady.
Dobra, kończę. Generalnie Kasprowy był dla mnie zaskoczeniem roku. Pozytywnym.