Uczciwie mówię: gdyby nie moja przyjaciółka, to sama bym nie wpadła na to, żeby tu wejść na jedzenie. Na drinka tak, na jedzenie – nie. To miejsce jest przyjemne i zachęcające, ale nic nie zapowiada, że karmi jak szatan!
Uwielbiam takie odkrycia. To jest jedna z rzeczy, które mnie napędzają – z jednej strony dzielę się z Wami czymś wspaniałym, czymś co mnie zachwyciło, a z drugiej sama z tego dzielenia czerpię energię. Nie wiem jak to jest skonstruowane, ale dobre jedzenie ma moc. Takie jedzeniowe perpetuum mobile. I tak już dwanaście lat, kto by pomyślał?…
A Picollo to jest taki adres, pod który warto pojechać specjalnie. Najlepiej od razu z noclegiem w pobliżu, bo następnego dnia wrócicie po więcej, jak narkoman na głodzie. Ach, ważna informacja: Picollo znajduje się w Szczyrku, miejscowości szerzej znanej jako absolutna pustynia gastronomiczna, gdzie każde wymagające podniebienie na brzegu rzeki Żylicy usiądzie i zapłacze. Mając taką konkurencję, która jest absolutnie żadna, mogliby spokojnie grać na niższych nutkach. Ale nie. Tu jest wszystko, co cenię: najlepsze produkty z Włoch, znakomite wykonanie i przede wszystkim bezbłędny smak. Dlatego uważam, że warto się specjalnie wybrać do Szczyrku, choćby po to, żeby zobaczyć jak robią to poważni ludzie.
Tu trzeba Wam wiedzieć, że Maciek – szef, właściciel oraz autor menu, prawie z kuchni nie wychodzi. Masę rzeczy przygotowuje sam i tę pasję czuć. A skąd mu się to wzięło? Raczej nie z rodzinnej korpo, którą bez żalu porzucił, by oddać się nartom i gotowaniu. Znaczy się swój chłop – za sercem poszedł. A takich ludzi należy cenić podwójnie. Doceniam, że cały czas tu jest, dogląda i gotuje.
Nie policzę ile razy ktoś mnie pytał o polecenie czegoś w Szczyrku. Niezmiennie rozkładałam ręce w geście bezradności. No i proszę – zmaterializowało się.
W piątki i soboty gra tu DJ (bardzo dobrze gra!), więc możecie zacząć od autorskich drineczków. Nie mam tu wiele do powiedzenia, bo tylko spróbowałam, ale są i ładne, i smaczne, więc nie żałujcie sobie. Jest też krótka lecz fajna i dość budżetowa karta win, więc nie żałujcie sobie. W ogóle alkoholu mają tu naprawdę wystarczający wybór łącznie z fikuśnymi rumami z Mauritiusa, zatem funkcja barowa jak najbardziej jest w grze. Wiecie co robić – nie żałować sobie.
Przejdźmy płynnie do tego, co jara mnie najbardziej: do klopsów.
Nie bez powodu zdobią zdjęcie główne. Dostaniecie je i w opcji z makaronem i w tym właśnie wspaniałym wydaniu, czyli na chrupiącym chlebie zapieczone pod mozzarellą. Mój Boże, jakie to są klopsy… To nie tylko wieprzowo-wołowe mięso, ale i włoska kiełbasa, parmezan, nuta rozmarynu – aromatyczne, soczyste w środku cudo, które jest przystawką, a tak naprawdę daniem głównym. Dobrze, że miałam wsparcie, to zamówiliśmy jeszcze raz. Absolutnie uzależniająca rzecz.
Z menu sezonowego wskoczyła bianca z kurkami i czerwoną cebulą – wspaniała. Ciasto tu mają rzymskie, cieniutkie, z chrupiącymi rantami, przepyszne. Koniecznie pochylcie się nad quattro formaggi bianca, genialna, genialna pizza! Tak umamiczna i wciągająca, że chcesz natychmiast zamówić kolejną, choć od dawna i tak już nie masz miejsca w brzuchu. Znajdziecie na niej m.in. provolone, co nie zawsze jest oczywiste i do tego szczyptę oregano. Czyste złoto!
Focaccię robią z tego samego ciasta, z którego pizzę, więc jest cieniutka i chrupiąca, ma osmalone bąble i nawet nie zdążyłam zrobić jej zdjęcia. Puf – i nie ma.
Świetna jest też lekko słodka, szalenie aromatyczna cebulowa, a jeśli lubicie żeby było do cna autentycznie, to zwróćcie oczy swe nadobne w kierunku orcchiette z pesto. Domowe pesto to jedno, ale znajdziecie tu również fasolkę szparagową i ziemniaki. Jakież to jest cudo! Jakby Was włoska mamma czule przytuliła do obfitego cyca, przysięgam. Tylko miejcie baczenie, że to dziko sycąca porcja. Weźcie tam przyjaciół, mówię Wam.
Dalej mamy dwa kolejne cudeńka. Przed Państwem lasagne i parmigiana. To może od razu z wysokiego “C”: makaron do lasagne robią sami. Jak tam wejdziecie i zobaczycie ile mają miejsca w kuchni, to zrozumiecie dlaczego jestem tak podekscytowana szacunkiem do produktu i wysiłkiem, który wkładają w przygotowanie tych wszystkich dań. Otóż kuchnia jest wielkości dwóch chusteczek do nosa.
Oba te dania są jednakowo doskonałe i nie mogłam się zdecydować, które mi smakuje bardziej, więc jadłam na zmianę raz to, raz to. Nie przypominam sobie, żebym we Włoszech jadła tak idealnie przygotowaną i doprawioną parmigianę. Bakłażan się nie rozpada, ale mimo wszystko ma konsystencję masła. Mięso w lasagne soczyste, a makaron al dente idealnie w sam raz. Nic, tylko kochać!
Na koniec wjeżdża absolutnie klasyczne tiramisu i jest po robocie.
A maskotka tego miejsca ma na imię Kafka. Jest słodka, łagodna i grzeczna. Można głaskać.
Czy pojechaliśmy specjalnie do Szczyrku, żeby tu zjeść? A i owszem. Bardzo lubię robić takie rzeczy. Pamiętajcie – jesteśmy na świecie po to, żeby cieszyć się życiem. I żeby było miło. A wycieczka do Szczyrku specjalnie po to, żeby zjeść obiad znajduje się w mojej Piramidzie Przyjemności dość wysoko.
A teraz bonus, skupcie się. Picollo właśnie otworzyło swój oddział w Zakopanem, tuż pod Wielką Krokwią. A skoro naszym następnym przystankiem było Zakopane, to…
Przyjrzyjcie się bacznie tej cynamonce. Mam przekonanie graniczące z pewnością, że równie doskonałej nie jedliście nigdy w życiu. Delikatne, puszyste, maślane ciasto, idelanie słodkie sosiwo i tyle cynamonu, żeby nie było wątpliwości. Rzecz absolutnie wspaniała. Do tego pizza tak samo dobra jak w Szczyrku, proseczjo z kija ma zaraz być, a na drogę możecie stąd zgarnąć świetne kanapki, bo przecież to doskonałe miejsce wypadowe na kilka szlaków. No i mają bardzo przyjemny ogródek, w którym jest zielono, miło i cicho, co jest dość cenne w tej okolicy. Szanuję i doceniam utrzymanie tego samego poziomu, co w statku-matce.
Mówiłam już, że kocham takie odkrycia? Picollo oficjalnie zapisuje się złotymi zgłoskami po prawej stronie mojego kajecika.