Dwór, to brzmi dumnie. I tak też wygląda. A jak z jedzeniem? Przyciągnęło nas przede wszystkim Dziedzictwo Kulinarne, a więc oznaczenie, które nie zawiodło przy okazji wizyty w Siwej Czapli w Giżycku. Z dużą ufnością poszliśmy tym tropem i chyba nie było to najszczęśliwsze rozwiązanie.
Zaczęło się od sporych braków w menu – chciałam przepiórkę, ktorej nie było. Chciałam flądrę lecz też nie było mi dane jej skosztować z tego samego powodu. Zdecydowałam się zatem na carpaccio z wołowiny, które mnie nieco ukoiło, bowiem było bardzo przyzwoite i wyjątkowo świeże, podane z gniazdkiem sałaty z bardzo dobrym, lekko słodkawym, złożonym w smaku dressingiem.
Dalej pojawił się krem z ziemniaków z podgrzybkami, w menu widniejący jako lokalny specjał. Cóż… Nie był kremowy, a podgrzybki były maślakami. Nie lubię takich oszustw i tropię je z determinacją godną lepszej sprawy. Sama zupa nie była smaczna, trafiła do niej absurdalna ilość majeranku, miała mączną teksturę, zaś widniejące w menu “chipsy z boczku” były w istocie plastrami tegoż na tyle dużymi, że zjedzenie tej zupy bez noża i widelca było przedsięwzięciem dość karkołomnym, by nie rzec: niemożliwym. Wróciła do kuchni. Kiedy zapytałam o cebulową okazało się, że podają ją z parmezanem, a nie gruyerem, więc również podziękowałam.
Dalej rydze na maśle, całkiem niezłe rydze, choć tu przyczepię się do najpodlejszych, supermarketowych tostów, z którymi były podane. Nie wspominając o bardzo kiepskiej jakości pomidorach. Jest szczyt sezonu w mieście, w którym odbywa się Festiwal Pomidora, a oni podają takie coś. Smutne.
Następnie mamy wątóbkę drobiową w wiśniówce z suszonymi śliwkami – niezłą, wilgotną, delikatną, choć niezbyt dobrze doprawioną. Sama wątróbka całkiem dobra, natomiast lekko brejowaty sos wywołał uniesienie brwi. Nie byłam w stanie go zdiagnozować, a kelner indagowany na tę okoliczność wiedział jeszcze mniej niż ja.
Na koniec ziemniaki faszerowane mięsem mielonym zawinięte w boczek i liście kapusty. To potrawa, która z pewnością usatysfakcjonuje zmęczonego orką chłopa. Danie bardzo przaśne, absurdalnie sycące i kompletnie odstające od miejsca, w którym jest serwowane. Nie było złe, było całkiem dobre, lecz cholernie nie na miejscu.
Na deser wariacja na temat limoncello, która z limoncello miała tyle wspólnego, co schabowy z tofu. Nie był to najlepszy deser w moim życiu, choć bita śmietana była prawdziwa, pod nią znalazł się ekstrakt z cytryny z herbatą. Jednak wszystko razem za ciężkie, za tłuste, zbyt zapychające, mdłe, no i grudki cukru w bitej smietanie. Cóż, limoncello jest likierem cytrynowym pochodzącym z Kampanii, a ten deser był jego tak dalekim krewnym, że aż nieprawdopodobna uwierzyć w to powinowactwo.
Używanie parmezanu i przybieranie wszystkiego, co możliwe nie zawsze pasującymi kiełkami nie zbliża tej kuchni do światowego poziomu, choć pewnie jej szefowi tak się wydaje. Prezentacja mocno vintage, mimo niewielu klientów bardzo długi czas oczekiwania na potrawy, przeterminowana woda, a na koniec – jak wisienka na powyższym kiepskim deserze – kelner układający usta w dziubek, próbujący wyglądać inteligentnie i nadużywający takich słów jak “bynajmniej”. Chciał wypaść mądrze i profesjonalnie, a o kuchni wiedział tyle, co nic, więc wypadł dość zabawnie. Ba! Kiedy kolejny raz biegł do kuchni o coś dopytać i kolejny raz wrócił z odpowiedzią: “Nie powiedzą, bo to tajemnica”, przestałam się już spodziewać czegokolwiek.
Co ciekawe – lokalne specjały sprowadzają się do tego, że są to dowolne wariacje szefa kuchni na temat miejscowych produktów, w niewielkim stopniu przystające do tego, co możemy nazwać “kuchnią regionalną”. Jeśli zatem chcielibyście spróbować typowych świętokrzyskich potraw Dwór Dwikozy nie jest właściwym adresem.
Zapłaciliśmy 147 zł., oczywiście doliczono nam do rachunku zupę, która wróciła do kuchni.