Zdradzę wam tajemnicę – jednak nie wszyscy mieszkańcy Łodzi wyprowadzili się na Wyspy. Część z nich została i tchnęła w to miasto nowe życie. Off Piotrkowska to żywe potwierdzenie powyższych słów.
Zatem znowu zaczynamy starą śpiewkę – już niemal odpuściliśmy, już wcale miało nas tam nie być, a kiedy jednak dotarliśmy, mieliśmy zjeść w innym miejscu. Najpierw na chwilę przysiedliśmy w Tari Bari, gdzie zaburzyliśmy bukiet i wstępnie posililiśmy się doskonałym hummusem (co daje dobry powód, by chcieć wrócić i sprawdzić jak się prezentuje reszta menu)…
…a później przenieśliśmy się ciut dalej, do Drukarni. Z pełną premedytacją poszłam na żywioł i nie poświęciłam ani chwili na sprawdzenie co mówią internety o okolicznych knajpach. Off Piotrkowska ma sporo do zaoferowania – knajpki, bistra, sklepy. Ze względu na fabryczny krajobraz przypomina mi warszawską Soho Factory, ale w wersji luźniejszej, z mniejszym zadęciem i nie ukrywam, że mi to odpowiada. Ta część Piotrkowskiej jest pełniejsza, więcej się dzieje, ale dopiero po wejściu na teren Off Piotrkowskiej widać, że Łódź wcale nie jest takim ghost town, jakby mogło się wydawać; w sobotni wieczór to miejsce tętniło życiem.
Dokonaliśmy małego rajdu przez kartę, zjedliśmy i przyzwoity makaron, i niezły stek, i świetnego kurczaka curry – zaskakująco dobrze zbalansowanego, jednocześnie ostrego i łagodnego; z pozoru niemożliwe, a jednak. Zamówiliśmy też jedyną w menu rybę: halibuta pieczonego w pergaminie, który okazał się być czystą, rozkosznie tłuściutką poezją, podaną z sałatką z roszponki i melona. Delikatna słodycz melona nie przeszkadzała równie delikatnemu smakowi ryby i w żadnym wypadku go nie tłumiła (z premedytacją jednak pominęłam kawałki surowej czerwonej papryki).
Byli też tacy, którzy nie przeszli obojętnie obok całkiem przyzwoitego, doprawionego (wreszcie!) burgera, podanego z dobrymi dodatkami. To nie była ta często spotykana buła z mięsem doskonale pozbawionym smaku. Raczej cieńsza kanapka w dobrej bułce, którą da się skonsumować i nie zwichnąć sobie przy tym szczęki, z dobrej jakości, smacznym mięsem i takimiż dodatkami.
W świetle powyższego nie mieliśmy już zbyt wiele miejsca w żołądkach, więc zdecydowaliśmy się podzielić kawałkiem domowego ciasta z kruszonką. Niezbyt słodkiego, idealnie kwaskowatego, prawdziwego ciasta jak u mamy.
Cóż dodać? Na pewno dwie rzeczy – po pierwsze bardzo przyjemna, roześmiana, ciepła kelnerka. Po drugie chleb, nad którym się pochylimy i zapamiętamy teraz jedną ważną rzecz – Drukarnia piecze na serio. Zabraliśmy do domu kilka bochenków, ostatni kawałek zjadłam wczoraj i bardzo nad tym boleję. Tutaj nie ma lipy, jest za to masa ziaren i zakwas. Za chleb ich trochę kocham i trochę nienawidzę, bo chyba jest lepszy, niż ten który piekę w domu, co sprawia, że moja ambicja przypomina o swojej obecności dyskretnym, acz wystarczająco donośnym chrząknięciem. Innymi słowy czuję, że powinnam dokarmić zakwas.
Za to, co powyżej, w tym napoje i dwa drinki zapłaciliśmy 200 zł.
Jedyne, co mi w tej sytuacji pozostaje, to napisać: Polecam!
Jedna odpowiedź
woooow.. po takim opisie-grzech tam nie wstąpić! A klimat nadaje już chyba sama nazwa 🙂 Te bochenki też mnie zachęcają, mniaaam 🙂