Z Alekos wiąże się pewien splot wydarzeń, bez którego byśmy tam nie trafili. A zaczęło się od… szczeniaka.
Mamy taki stały punkt programu w czasie naszych podróży, dość niestandardowy, powiedziałabym. Otóż regularnie znajdujemy szczenięta. Taka karma. Poprzednio mieliśmy identyczną przygodę gdzieś w środku Bułgarii, w jakiejś zapomnianej przez Boga wiosce. Wtedy zakończyła się happy endem, szczęśliwie tym razem też. Otóż pocinaliśmy sobie rześko przez wyspę naszą rozdupconą Vitarą, wtem! Na środku skrzyżowania, gdzieś wśród pól i kniei, centralnie na środku drogi, pałęta się takie małe siedem nieszczęść. Miał może sześć, może osiem tygodni. Dość długo kręciliśmy się po okolicy, próbując znaleźć miejsce, z którego dał nogę. Niestety bezskutecznie. Co robić zatem?
Wsiedliśmy do samochodu, psa na kolana, telefon w garść. Kilka kolejnych rozmów zaprowadziło nas do Stelli, dziewczyny która jako wolontariuszka pomaga małym i większym psiakom. A Stella akurat miała chętnego biorcę – Konstantina. Tym sposobem w dwie godziny pies znalazł dom, imię otrzymał(a) po naszej Sabie, a my zyskaliśmy dwójkę bardzo fajnych znajomych. Jesteśmy w kontakcie, nowa Saba ma się świetnie. No dobra, ale gdzie ta knajpa?
Kiedy później, przez kolejne dwa wieczory, biesiadując w kolejnych knajpach, pociągnęliśmy ich za języki w kwestii jakiegoś specjalnego miejsca, Stella bez wahania wskazała Alekos. Alekos nie leży nad morzem, trzeba przejechać jakieś 10 km. w głąb lądu od Rethymno. A dlaczego jest szczególne?
Otóż w Alekos oczywiście jest menu i można sobie powybierać, ale to nie tak się robi. To jest knajpa, do której się wchodzi i mówi: “Karmcie!”. I wtedy zaczyna się festiwal obłędnych smaków. Donoszą, jesz, donoszą, jesz, donoszą… Do pęknięcia. I nigdy nie wiesz, co będzie na kolejnym talerzu. Knajpę oczywiście od kilku dekad prowadzi jedna rodzina. Otrzymali też dość znaczące wyróżnienie – w konkursie o Złotą Czapkę Szefa Kuchni, zostali wyróżnieni jako jedna z najlepszych knajp w Grecji i znaleźli się w tym zestawieniu razem z gwiazdkowymi restauracjami.
Co ciekawe, ponownie jest to knajpa, o której trzeba WIEDZIEĆ. Ciągnięcie za język lokalesów popłaca. Zawsze. A jak się komuś wydaje inaczej, to po prostu mało podróżuje. Bo cała zabawa polega na tym, żeby wejść w ICH skórę i ICH smaki, niezależnie od tego, gdzie się jest.
Najpierw dostaliśmy genialny ser myzithra – lokalny biały ser owczy o niebiańsko delikatnej konsystencji i tak pełnym smaku, że do dziś na myśl o nim cieknie mi ślinka. Ten ser jest wydarzeniem. Marzę o czymś podobnym, na wyciągnięcie ręki, tutaj, u nas. Do tego klasyczna sałata ze znakomitą fetą i plevrotus, coś w rodzaju delikatnych flaczków z grzybów w znakomitym pomidorowym sosie. To był początek, który nastroił nas więcej niż optymistycznie.
A później zaczyna się już poważna rozmowa, bo na naszym stole pojawiają się kolejne mięsiwa. Najpierw dwa obłędne gulasze – jeden wieprzowy, drugi wołowy. W obu przypadkach mięso jest doskonale delikatne, lekko ustępujące pod naporem widelca. Wersja wieprzowa z dodatkiem lokalnych warzyw, spośród których pierwsze skrzypce gra aromatyczna i męciutka papryka. Nic nie wymaga nawet szczypty przypraw, jest bowiem przygotowane w punkt. Mogłabym tam zamieszkać. Już właściwie jesteśmy najedzeni, ale gdyby na tym zakończyć, byłoby zbyt prosto.
Zatem na dobicie wjeżdża fantastycznie delikatny i aromatyczny t-bone oraz burgery z grilla. Burgery mniej przypominają swój klasyczny odpowiednik, który wszyscy znamy, bliżej im do naszych mielonych, ale smakiem wyprzedzają je o dwie długości. Zaś t-bone, choć well done i nikt nie pyta nas o stopień wysmażenia, jest genialnie delikatny, pachnący i rozpływa się w ustach. Nie jesteśmy w stanie tego wszystkiego zjeść, mimo najszczerszych chęci. A od zostawiania takich frykasów na talerzu krwawi serce.
Kiedy już z przejedzenia dostajemy wytrzeszczu, pojawia się Sifis, właściciel. Czaruś, dowcipniś i dusza towarzystwa w jednym. Trzy razy pod rząd ciągnie mnie do kuchni, pozwala zajrzeć pod poskakujące pokrywki, pokazuje mięsa w chłodni i karmi łyżką prosto z gara. Obcemu facetowi jem z ręki, świat się kończy.
Wracam do stolika, ale nie spędzam przy nim zbyt wiele czasu, bo Sifis władczym gestem znów bierze mnie pod rękę i prowadzi do kuchni, gdzie właśnie jego żona, nota bene fajna, wesoła babeczka, wyciąga z pieca potężne ciasto pomarańczowe, przygotowane wg. starego, rodzinnego przepisu. Dostaję do ręki nóż i mam kroić. Więc kroję. A później oczywiście jem, jeszcze gorące. Jest rozkosznie słodkie i intensywnie pomarańczowe. To popularne ciasto na Krecie, ale właśnie to w Alekos jest najlepszym, jakiego na tej wyspie próbowaliśmy.
Tymczasem do kuchni wpadają znajomi właściciela, tym razem specjaliści od oliwy. Czuję się tu już na tyle dobrze, że tym razem to ja władczym gestem zaciągam zgrabną blondyneczkę do gara i karmię ją łyżką. Obie kiwamy głową z uznaniem. Rany, jak mi tam jest smacznie, dobrze i wesoło… Oni nie biorą jeńców. Mają spory grill, mają świetne produkty i wiedzą, co z nimi zrobić. Bujam się w Alekos, mogłabym tam jeść codziennie.
Po północy jesteśmy nieprzytomni z przejedzenia, a od śmiechu bolą nas policzki. Poznajemy też bardzo fajnego człowieka, Dimitra, który wykłada literaturę na lokalnym uniwersytecie i z którym przez dwie godziny dyskutujemy o jedzeniu, i o tym, że w tym roku będzie miał ładne pomidory. Ani słowa o książkach. Skrupulatnie notujemy też gdzie zjeść w Atenach (z których pochodzi) i na Krecie (na którą wrócimy, jak “amen” w pacierzu). Na koniec wymieniamy się namiarami i solennie obiecujemy spotkać przy niejednym stole.
Byłabym ostatnią szelmą, gdybym nie wspomniała o Marii, która nas obsługiwała. Maria to – a jakże – szwagierka Stifisa, ale przy okazji też malarka i niezwykle sympatyczna osoba. Klimat tego miejsca tworzą wyłącznie dwa elementy: wspaniali, roześmiani ludzie i znakomite jedzenie. Oba powody są wystarczająco dobre, by odwiedzić Alekos. No i zapłaciliśmy za to wszystko coś ok. 50 eur., w tym karafka niezłego wina. Tak, za dwie osoby. Istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że posiłek w Alekos, będzie Waszym najlepszym w czasie całej wizyty na Krecie.
To jest ostatni tekst z serii kreteńskiej (do następnego razu, oczywiście), niebawem pojawi się pierwsza część przewodnika, w którym znajdziecie kilka dodatkowych knajp, których nie opisaliśmy w osobnych postach, w tym przesmaczny wegetariański raj. Do wydrukowania i wrzucenia do walizki. Dowiecie się też z niego jakich potraw szukać, które są prawdziwie lokalne i co to jest filoxenia, czyli coś, dzięki czemu na Krecie poczujecie się jak w domu.
I to tyle. Było nam tam dobrze, smacznie, ciepło i serdecznie. Rzadko zdarzają się podróże, które tak głęboko zapadają w serce i kubki smakowe.
Magda
Info
Przy głównej ulicy
Armenoi, P.C. 74100 Municipality Rethymnis, Prefecture Rethymnis, Crete, Greece