Po trzynastu latach najwierniejszej przyjaźni pożegnaliśmy Sabę. Psa, który był mi przyjacielem w najtrudniejszych momentach mojego życia. Psa, który przytulał się do mnie dokładnie wtedy, kiedy najbardziej tego potrzebowałam. Psa anioła, szatana, wariata, towarzysza najbardziej szalonych wypraw, ochoczo degustującego wszystko, co trafiało na nasz stół.
Poznałyśmy się przypadkiem i to była jedyna w moim życiu miłość od pierwszego wejrzenia, zupełnie jak w książkach. Spojrzałyśmy sobie głeboko w oczy i już. Od tej pory nie odstapiła mnie na krok, a ja wiedziałam, że jest moja i nikomu jej nie oddam. Przynależność absolutna i całkowite zaufanie.
Saba miała piękne życie. Pływała w Morzu Północnym, Bałtyckim, Śródziemnym, Egejskim… Zwiedziła z nami kawał świata, mieszkała ze mną we Francji, zawsze zajmowała jedyny słuszny fotel w samochodzie – fotel pasażera. Z pogardą patrzyła na samochody, które wyprzedzamy. Saba. Szelma, powsinoga, cwaniak, przyjaciel. Zasnęła na kanapie, czule tulona przez ludzi, którzy ją kochają.
Nie gardziła ośmiornicą, kochała się w rostbefie, które najchętniej zapijałaby colą. Zbierała z nami grzyby, jeździła na ryby, łaziła po górach, skakała do wody z dowolnie wybranego pomostu, żeglowała, a czasem z premedytacją się gubiła, by wrócić skruszona późnym wieczorem. Pies – orkiestra. Rozumiałyśmy się bez słów. Patrzyła mi głeboko w oczy, po czym wymownie zerkała na lodówkę. Cóż, zawsze wiedziałam o co chodzi. A tak bardziej serio: miałam wiele zwierzaków, ale nigdy z żadnym takiej więzi i tak głębokiego porozumienia.
Wiem, że to emocjonalny kawałek i zupełnie nie na temat, ale czułam, że potrzebuję tego pisania, a jej się ono należy. Cóż, odszedł członek naszej rodziny, musicie mnie zrozumieć. Teraz ma widok na róże i wiekowe lipy. A ja mam przejmującą pustkę.