ul. Książęca 6, 00-498 Warszawa
Gotował dla Spielberga, Madonny i Jana Pawła II, a nawet odwiedził Nomę (choć nie wiadomo w jakim charakterze – kucharza czy klienta?). Czytając na stronie niezbyt precyzyjną, lecz pełną znanych nazwisk, notkę o imponujących dokonaniach kulinarnych Krystiana Zalejskiego, można odnieść wrażenie, że przestępując próg Książęcej 6 zostaniemy nakarmieni conajmniej jak książęta i tym samym dostąpimy zaszczytu obcowania z kuchnią najwyższych lotów. Jakże zaskakującym staje sie odkrycie, że kuchnia w Christian’s Bakerhouse to kulinarny ptak dodo. Dla tych, którzy akurat na tej lekcji bilogii palili fajki w pobliskim parku: ptak dodo to nielot.
Wnętrze jest śliczniusie, milusie i fajniusie. I tu się fajność tego miejsca kończy. Na przystawkę obsługa – borze! jeszcze nigdy w życiu nie czekałam tak długo na WSZYSTKO. Na herbatę, butelkę wody, jedzenie… Tylko rachunek pojawił się szybko. A może to taka taktyka: przegłodzić klienta, bo klient przegłodzony jest bardziej na żarcie napalony, więc łyknie wszystko?
Kiedy już po maleńkiej godzince z tycim haczykiem na naszym stole pojawiło się pięć burgerów i moje boczniaki z kozim serem, cała nasza szóstka była wściekle głodna i jednocześnie zgodnie skonstatowała, że jedzenie jest… zimne. Wszystko. Było. Zimne. Cóż, powiało chłodem, tym razem z naszej strony.
Ale chcąc być precyzyjnym, zamówiliśmy co następuje: absolutnie obojętne w smaku, zapomniane już w trakcie posiłku carpaccio wołowe z rukolą i selerem naciowym w płatkach grana padano (28 zł). Rukoli mam tak samo dość jak balsamico, ani jedno, ani drugie już na nikim nie robi wrażenia, wręcz dobija nudą.
Boczniaki zapiekane z kozim serem podane z kompozycją sałat (28 zł). Zimny trup, dosłownie i w przenośni. Zimne, miękkie, kompletnie pozbawione smaku grzyby, dość obrzydliwe, do tego równie zimny grillowany kozi ser i trochę sałaty. Nie wiem co konkretnie uczyniono tym biednym boczniakom, ugotowano, uduszono, wrzucono na grill (prawdopodobnie)? Nastepnie zapomniano o nich na wiele, wiele godzin, to pewne. Cokolwiek to było, nie wątpię, że zostawiło głębokie rany na ich delikatnej psychice, bowiem było to zło. A wszystkie te wspaniałości polane nieśmiertelnym balsamico, który jak już wszyscy wiemy od Wojtka Amaro, nie zbawi polskiej gastronomii. Do tego koszmaru jeszcze wrócimy, ale to za chwilę.
Moi towarzysze wybrali kilka burgerów, m. in. z wołowiną i guacamole (19 zł), z jagnięciną, fetą, sosem miętowym, majonezem harissa, rukolą, warzywnym setem i cebulkami w occie balsamicznym (24 zł) czy z dziczyzną, smażonymi borowikami, bekonem, sosem żurawinowo-pomarańczowym i warzywami (24 zł). Jak już wspomniałam wyżej, wszystkie były zimne. To pierwsze wrażenie. A drugie? Bez smaku. Kompletnie, nieodwołalnie i bezapelacyjnie pozbawione jakiegokolwiek smaku. Sól i pieprz w ilościach śladowych to nie dość, z całym szacunkiem. Dlaczego tak wielu kucharzy w naszym pięknym kraju boi się przypraw? Choćby zwykłej gałki muszkatołowej czy uwielbiającego się z jagnięciną sumaka? W wersji z guacamole bardzo kiepskie guacamole, w wesji z dziczyzną jedynym pozytywnym aspektem był ZAPACH dziczyzny. Rozczarowanie za rozczarowaniem.
Do niektórych burgerów słodkie bułki z dodatkiem mleka w proszku, pieczywo konsekwentnie, we wszystkich pięciu przypadkach nie trafiło na grill, więc nie pomagało też w kwestii temperatury.
Ponieważ nadal byłam głodna, połakomiłam się na risotto z borowikami, natką pietruszki i świeżym rozmarynem (29 zł). I wreszcie sukces – ciepłe i jadalne! Co prawda wydłubanie homeopatycznej ilości grzybów zjęło mi dwa machnięcia widelcem, ale to już nieważne, bowiem zmaterializował się przed nami Krystian we własnej osobie w celu dowiedzieć się, dlaczego klient kręci nosem (stąd brak zdjęcia risotto, całą uwagę przeniosłam naonczas na szefa kuchni).
I tak oto dowiedzieliśmy się co następuje: wielu klientów narzeka na zimne jedzenie, wielu klientów narzeka na zły serwis, Krystian nie uważa by w tym wszystkim była jakakolwiek jego wina. Sugerował, że to wszystko przez kelnerki. Zaiste, imponujące przekonanie o własnej nieomylności. Chciałabym kiedyś takie mieć.
Kiedy dotarliśmy do kwestii boczniaków, które jako żywo w karcie opisane są jako zapieczone z kozim serem, Krystian posłał mi uśmiech politowania, sugerujący, że jestem idiotką i zapytał czy myślałam, że grzyby istotnie będą zapieczone z serem? W sumie sama nie wiem na jakiej podstawie sobie to w moim małym, blond rozumku wykoncypowałam? Bo tak było napisane? No, doprawdy, daleko posunięta naiwność.
Po co pisać w menu rzeczy, które nie są? Po co wprowadzać klienta w błąd? Wreszcie po co tworzyć kartę, która nie pokrywa się z tym, co trafia na talerz?
Na koniec, w ramach przeprosin, otrzymaliśmy takie oto ciasteczka, które nikogo już specjalnie nie obeszły.
Jeśli w pierwszych słowach, jakie czytam na twojej stronie, z dumą informujesz mnie, że twoja ręka karmiła Madonnę, przydajesz sobie splendoru podpierając się takimi nazwiskami jak Roca, to wiedz, że oczekuję od ciebie znacznie więcej, niż – jak się okazuje – bezpodstawnej bufonady i zimnego, niesmacznego jedzenia.
W trakcie posiłku ktoś zapytał mnie, dlaczego właściwie tu przyszliśmy? Ponieważ jeszcze tu nie byliśmy i już nie będziemy – odpowiedziałam.
Magda
3 Responses
Lecę przez ten blog jak huragan- jest cudnie 🙂 A tu, przy pierwszym akapicie, MUSZĘ dodać: ptak dodo to nie tylko nielot. Jest również gatunkiem wymarłym 😀