Ciekawe doświadczenie – być jedynym gościem w restauracji. Zwykle z takiego miejsca wiałabym, gdzie pieprz rośnie. Ale nie tym razem. Tym razem doskonale wiedziałam gdzie i po co przyszłam.
Mam różne doświadczenia z restauracjami spod szyldu Likus. Zwykle są dobre, a często powyżej przeciętnej. Jeśli miałabym wskazać moją ulubioną, to Trzy Rybki uplasują się w ścisłej czołówce. Nie było ani jednej wpadki, ani jednego rozczarowania, za to jedno bardzo pozytywne zaskoczenie.
Muszę Wam się z czegoś zwierzyć. Ostatnio miałam takie śmieszne wewnętrzne rozterki, że jestem już tak rozpuszczona tymi wszystkimi gwiazdkowymi restauracjami, ociekam taką blazą, że wszystko już mnie nudzi i nie zdarzają się te momenty „wow!“. Dzięki Bogu się jednak zdarzają, za co ślę niski ukłon w stronę Krzyśka Żurka i jego ekipy. Co ciekawe, „wow!“ zaserwowało mi danie spoza karty. Ale od początku…
Najpierw kelnerka powiedziała mi, że dostępne jest wyłącznie menu degustacyjne. Trochę mnie ta informacja przygniotła, bo nie byłam gotowa na taką ilość jedzenia. Ale po chwili wróciła i oznajmiła, że menu degustacyjne się dopiero robi, więc mogę zamówić z karty. O, co za łaska… Pękłabym.
Tym razem amuse bouche przytrafiło mi się dwukrotnie. Najpierw dostałam tuńczyka z chili i liczi. Najmniej czułam w nim liczi, bardziej równoważyło smaki, niż wybijało się na pierwszy plan, ale na pewno poczułam tu pistacje. Świetny balans smaków i niebywale delikatna ryba.
Drugi powitalny drobiazg to krewetka w panierce z sosem z marakui. Rzecz niebywale lekka mimo panierki. To dzięki marakui, która nadała temu zestawowi cudnej, egzotycznej kwasowości.
Rzeczą, którą zjadłam z przyjemnością, ale bez przesadnego zachwytu były panierowane ostrygi (55 zł). Może byłam lekko rozczarowana, bo liczyłam na świeże? Ale faktem jest, że ten talerz był nieco przeładowany. Znalazłam na nim i czerwoną kapustę i piklowanego ogórka, które zmieniły to danie w coś znajomego i swojskiego, do tego kremowy serek, śmietanę z imbirem i kawior z jesiotra. Ładny, zgrabny balans smaków, ale w moim odczuciu zbyt wiele dzieje się na tym talerzu. Nie do końca leżał mi też piklowany ogórek, choć rozumiem ideę umieszczenia tu jakiegoś kwaśnego elementu.
Na danie główne wybrałam kurka (85 zł). Co ciekawe, trafiły mi się dwa różne kawałki – jeden lekko przeciągnięty, a przez to niezbyt soczysty, a drugi przygotowany w punkt. To tak z kronikarskiego obowiązku. Rybie towarzyszyło puree z białych warzyw z dominującym smakiem pietruszki, lekko słodkie i wyjątkowo aksamitne, zwarte, jędrne serca karczochów oraz bisque (w menu opisane jako „bisq“). Tutaj to nie zupa na rybach czy owocach morza, lecz coś w rodzaju puree o wyraźnie rybnym smaku. Kluczowym dla mnie składnikiem tego dania był sos ponzu, który przyjął tu postać niezbyt zwartej galaretki, powoli zmieniającej się w płyn. I to właśnie poznu jest smakiem na tym talerzu absolutnie niezbędnym, po spaja wszystkie pozostałe smaki w całość i zamyka to danie.
A teraz mój prywatny hit, który powinien wejść do menu. Pre-deser, czyli taki mini deser – niespodzianka od szefa kuchni. Lody i mus z kalafiora, brokuł i pokruszona grzanka. Co za sztos! Okazuje się, że kalafior sprawdza się w deserach równie dobrze, jak topinambur, choć daje nieco inne wrażenia. W którymś momencie bardzo przypomina w smaku znaną z azjatyckich deserów matchę. Znakomita sprawa. To w tym momencie poczułam ulgę, że nie jestem aż tak zblazowana, że już nic mnie nie zaskoczy. Otóż wciąż jeszcze jestem w stanie poczuć tę iskrę w sercu. To bardzo miłe uczucie, tęskniłam za nim.
Na deser właściwy wybrałam mleko-wanilię-liczi (35 zł), czyli mleko w czterech stanach skupienia. Lubię takie zabawy teksturą, pod warunkiem, że na pierwszym planie jest jednak smak. I tu, podobnie jak w Senses, odnalazłam tę zręczność. Znajomość kuchni na takim poziomie, by móc wyjść z pudełka i móc bawić się technikami, zachowując jednak wyjątkowe walory smakowe. Tu smak mleka jest wyraźny w każdym elemencie, ale jest również dość słodko. Liczi dodaje nieco lekkości temu deserowi, ale nie obraziłabym się, gdyby było go nieco więcej.
Mówi się, że Trzy Rybki to jedna z najlepszych restauracji w Krakowie. Bardzo możliwe. I o gwiazdce też coś się przebąkuje. Ja bawiłam się świetnie i lody z kalafiora z pewnością dołączą do mojej prywatnej kolekcji smaków, które zapamiętam na długo. A gwiazdek Polsce życzę jak najwięcej. Nie trzeba będzie tak daleko jeździć.
Magda
Info
www
ul. Szczepańska 5, Kraków
Szef kuchni: Krzysztof Żurek
Podobne wpisy
Le Bernardin***, czyli dać się złapać na haczyk /Nowy Jork
Południowy Tyrol: Anna Stuben* – jeśli zapragniecie znakomitego fine diningu po nartach, to proszę tędy
Nowy Jork: Momofuku Noodle Bar – nie ramen lecz bao!
Krakó Slow Grill & Pavel Portoyan – żądam przyłączenia Warszawy do Krakowa!
A nóż widelec, czyli zachwycający Poznań
Los Angeles: Daikokuya – ramen, który rozbił bank