Ballarò to krew, pot i łzy. Kompletnie nie przypomina barcelońskiej La Boquerii, która jest tak piękna i pod turystów, że aż bolą zęby. Tu naprawdę kupują miejscowi, choć turystów z aparatami też jest sporo. Targ ciągnie się wzdłuż trzech ulic, a stragany szczelnie zasłaniają fasady budynków. Przy końcach swoje miejsce znaleźli sprzedawcy street foodu, który w Palermo dzierży palmę pierwszeństwa. Ale o tutejszym jedzeniu będzie osobny tekst.
Sprzedaje się tu przede wszystkim mięso, ryby i owoce morza oraz warzywa i owoce, ale jak ktoś potrzebuje, to można dostać i deskę sedesową. Przechodząc z jednego końca na drugi udało nam się zjeść i kanapkę ze śledzioną i z flakami wołowymi spod kocyka, i jelita baranie z grilla, i żołądki na zimno. A później przysiedliśmy w knajpie, zamówiłam krewetki, więc kelner poszedł na pobliski stragan i je dla mnie kupił. Świeżość absolutna. Ballarò jest prawdziwe, nie pod turystów, bo to nie oni napędzają ten biznes. Funkcjonuje od świtu do nocy, więc nie musicie zrywać się o świcie. W Palermo są jeszcze trzy inne targi, na które też warto zajrzeć, ale pamiętajcie, że pozostałe działają najdalej do południa (są to Vucciria, il Capo i Borgo Vecchio).
Na Ballaro byłam niemal codziennie gdy mieszkałam w Palermo. To miejsce intensywne pod każdym względem smaki, aromaty, sprzedawcy nawołujący jak w transie, wszystko doprawione słońcem.
2 Responses
Na Ballaro byłam niemal codziennie gdy mieszkałam w Palermo. To miejsce intensywne pod każdym względem smaki, aromaty, sprzedawcy nawołujący jak w transie, wszystko doprawione słońcem.
Zazdroszczę. Tam jest tak, że chce się zjeść wszystko 🙂