Jesteśmy w górach, więc temperatura trochę odpuszcza. Da Lat to pięknie położone miasto. Jest tu jezioro, są pagórki, w tle całkiem wysokie góry, jest też… Wieża Eiffla. Bo czemu nie?
Wieża to mniejsza kopia tej paryskiej i stoi tu we francuskiej dzielnicy, otoczona kolonialną architekturą – spuścizną po stuletniej bytności Francuzów w Wietnamie. Gdzieś przeczytałam, że ten kraj może się z wiadomych względów pochwalić niezłymi bagietkami. Niestety prawda jest taka, że mają najgorsze pieczywo, jakie jadłam. Waży mniej od kaczego puchu i jest zwyczajnie pompowane.
Ale ja nie o tym. Najciekawsze miejsca są poza miastem. Można wybrać różne rodzaje transportu, a taksówki nie są drogie. Zwłaszcza przy dłuższych trasach dość łatwo negocjuje się cenę. Ale można tę część Wietnamu zwiedzić w dużo ciekawszy sposób. Wystarczy wynająć easy ridera – wesołego faceta na motocyklu, który zabierze cię we wszystkie miejsca, jakie zapragniesz zobaczyć.
Poprosiłam mojego motocyklistę, by zabrał nas tam, gdzie sam jada. Wykonał więc telefon i oznajmił, że idziemy do knajpy jego przyjaciela i ten będzie dla nas gotował, a nawet wpuści do kuchni. Knajpa okazuje się klasyczną lokalną garkuchnią, ale to widok kuchni ścina mnie z nóg. Tymczasem gospodarz już miesza w garach.
I teraz pytanie brzmi: jak wybrnąć z tej sytuacji, aby nikogo nie obrazić i jednocześnie zachować twarz? To proste – jeść tylko to, co zostało usmażone i dużo się uśmiechać. Tym razem wymiękamy i nie dotykamy wielorazowych pałeczek, tylko udajemy kretynów z Europy, mówimy, że nie umiemy ich używać i wyjmujemy z plecaka własne widelce. Wiedziałam, że przyjdzie moment, kiedy się przydadzą.
Jakoś dajemy radę sprostać temu wyzwaniu, coś podskubujemy, na szczęście nasi motocykliści mają niezły spust i jedzenie powoli znika. Dużo rozmawiamy, zwłaszcza mój jest rozmowny i gęba mu się nie zamyka. Fajnie opowiada, mówi nam o bambusie, że Wietnamczycy mają go w sercu, bo używają go do wszystkiego, bo rodzą się na bambusowych łóżkach, bo budują z niego domy, bo używają go w kuchni oraz do wszystkich innych celów.
Domy w tutejszych miastach stoją bardzo blisko siebie i są przedziwnie wąskie. Mam taką teorię, że skoro ulica jest dla nich tak ważna, że właściwie na niej żyją, to może ilość metrów, którymi działka do niej przylega ma jakieś szczególne znaczenie. Pytam o to mojego rezolutnego motocyklistę, a on to potwierdza. Mówi, że jeśli ktoś ma dom szeroki na dziesięć metrów, to jest bardzo zamożnym człowiekiem. Jego dom ma tylko cztery metry szerokości, ale za to dwadzieścia siedem długości. A teraz sobie to wyobraźcie.
Jakoś udaje nam się rozmydlić temat obiadu i ruszamy do pagody. To taki lokalny buddyzm – wesoły, kolorowy, trochę kiczowaty i mieszający wszystko ze wszystkim. Budda jest ogromny i ma… aureolę ze światełek. Robię kilka podejść, nim udaje mi się sfotografować go bez nich. Za posągiem, jak przystało na miejsce kultu, walają się śmieci i deski. Chodzimy jeszcze trochę po ogrodzie i powoli zbieramy się do dalszej drogi.
Mamy w planach jeszcze jeden punkt – wytwórnię jedwabiu. Te okolice z niego słyną i jeśli coś warto stąd przywieźć, to właśnie jedwab. O ile wcześniej aż dwukrotnie udaje nam się zobaczyć, jak się go ręcznie tka, o tyle wytwórnia cofa nas do XIX wieku. Przyglądamy się całemu procesowi, od jajek, przez larwy, po kokon, aż do momentu tkania materiału na maszynach, które pamiętają kolonizatorów. Kilka dziewczyn ciężko tu pracuje, a szefowa siedzi i sprzedaje bilety, aby turysta mógł na to popatrzeć. No, nie wiem. To, co tkają tutaj nie ma żadnego startu do prawdziwej ręcznej roboty. Ta ostatnia jest obezwładniająco piękna i wciąż bardzo tania. Bardzo duży obrus to wydatek rzędu 100 USD. Przy wyjściu częstują nas larwami jedwabnika, ale ponieważ rusza się tylko połowa i wygląda na to, że ta miniaturowa trumienka stoi tu już dłuższy czas, uprzejmie dziękujemy i wychodzimy.
Z jakiegoś powodu uszczęśliwia mnie ta wycieczka do nieprzytomności. Nie wiem, czy to przez wrażenie wolności, jakie zawsze mi daje motocykl, czy przez piękno tej okolicy, ale czuję się tak, jakbym latała. W uszy wali mi ze słuchawek pozytywny bit, a uśmiech nie schodzi z twarzy. Jak do tej pory to nasz najfajniejszy dzień w Wietnamie. Wiem, że gdybyśmy wzięli taksówkę nie byłoby nawet cienia tego klimatu.
Wracamy cali w skowronkach, nasi motocykliści podrzucają nas nad jezioro, siadamy w plamie słońca na tarasie jakiejś knajpy i dezynfekujemy wnętrzności po obiedzie. Jest wspaniale.
Kiedy wreszcie kończą się serpentyny, zaczyna się również kompletnie inny krajobraz. Jest płasko, a obie strony nagle prostej jak strzelił drogi, to malownicze, soczyście zielony uprawy ryżu. Przed nami majaczy Nha Trang i gdzieś za nim Morze Południowochińskie.
Magda