Najpopularniejszy w Polsce blog z kategorii food&travel

Stuletnie jajo, nocny streetfood i easy riders – Da Lat, Wietnam

Share on facebook
Share on twitter
Share on print
Share on email

Jesteśmy w górach, więc temperatura trochę odpuszcza. Da Lat to pięknie położone miasto. Jest tu jezioro, są pagórki, w tle całkiem wysokie góry, jest też… Wieża Eiffla. Bo czemu nie?

Wieża to mniejsza kopia tej paryskiej i stoi tu we francuskiej dzielnicy, otoczona kolonialną architekturą – spuścizną po stuletniej bytności Francuzów w Wietnamie. Gdzieś przeczytałam, że ten kraj może się z wiadomych względów pochwalić niezłymi bagietkami. Niestety prawda jest taka, że mają najgorsze pieczywo, jakie jadłam. Waży mniej od kaczego puchu i jest zwyczajnie pompowane.

Ale ja nie o tym. Najciekawsze miejsca są poza miastem. Można wybrać różne rodzaje transportu, a taksówki nie są drogie. Zwłaszcza przy dłuższych trasach dość łatwo negocjuje się cenę. Ale można tę część Wietnamu zwiedzić w dużo ciekawszy sposób. Wystarczy wynająć easy ridera – wesołego faceta na motocyklu, który zabierze cię we wszystkie miejsca, jakie zapragniesz zobaczyć.

IMG_9275Najpierw o taką usługę pytam w hotelu, ale tam cena wywoławcza to 35 USD, a my potrzebujemy dwóch wesołych facetów na motocyklach. Wzruszam więc ramionami i idę do pierwszej z brzegu agencji. Tu startujemy z poziomu 25 USD, a ostatecznie staje na dwóch dychach od osoby. Dziesięć minut później podjeżdża dwóch roześmianych panów 50+ w wojskowych butach. Całym człowiekiem mówią: “Siema, jesteśmy lokalnymi kozakami!”. Jeden mówi bardzo przyzwoicie po angielsku, więc od razu proszę, byśmy pominęli wątpliwą atrakcję, jaką jest plantacja kwiatów. Decyzja słuszna, bo później ją mijamy i są to jakieś liche chryzantemy.

IMG_9282Wyjeżdżamy z miasta i wspinamy się krętą drogą coraz wyżej. Jest chłodno, ale pięknie i spokojnie. Pierwszy przystanek to plantacja kawy. Najpierw wchodzimy między krzewy, a później podglądamy drzemiące za dnia cywety. Znacie luwaki i najdroższą kawę świata? To to. Zakładam, że proces też jest wam znany, ale gdyby nie – cywety zjadają dojrzałe owoce kawowca (choć lubią też banany), a następnie wydalają. Sprytny gatunek ludzki obiera ziarenka kawy z cyweciego gówienka i sprzedaje jako coś ekstra za ekstra cenę. Generalnie cywety to sympatyczne zwierzaki, kopi luwak już wcześniej kilka razy piłam i za każdym razem mam identyczne spostrzeżenia. To nie jest najlepsza kawa w moim życiu. Dobra, ciekawa i bardzo długa w smaku, ale nie najlepsza.

IMG_9284Da LatIMG_9286IMG_9297IMG_9311Podoba mi się to miejsce z innych powodów. Jest pięknie zlokalizowane i bardzo spokojne. Chętnie posiedziałabym na tym tarasie jeszcze godzinę lub dwie i tym razem wypiła arabicę z dość niecodziennym dodatkiem, bo z masłem. Jest lekko słodka i zwyczajnie znakomita, a cywety nie dołożyły do niej nic od siebie.

IMG_9300Ale już wskakujemy na motocykle i ruszamy dalej, zobaczyć wodospad. Jest piękny i mamy dużo szczęścia, bo gdy schodzimy na dół zastajemy sporo ludzi, którzy właśnie się zbierają do podejścia pod górę. Zostajemy więc sami, wychodzi słońce, siadamy na kamieniu i cieszymy się tym magicznym momentem. Słychać tylko dudnienie wody, jest wspaniale, a ja nakręcam się coraz bardziej. Tuż obok znajduje się kolejny obowiązkowy punkt programu – pagoda ze słynnym wesołym Buddą. Ale najpierw obiad.

IMG_9360IMG_9331

Poprosiłam mojego motocyklistę, by zabrał nas tam, gdzie sam jada. Wykonał więc telefon i oznajmił, że idziemy do knajpy jego przyjaciela i ten będzie dla nas gotował, a nawet wpuści do kuchni. Knajpa okazuje się klasyczną lokalną garkuchnią, ale to widok kuchni ścina mnie z nóg. Tymczasem gospodarz już miesza w garach.

IMG_9364Da Lat1

I teraz pytanie brzmi: jak wybrnąć z tej sytuacji, aby nikogo nie obrazić i jednocześnie zachować twarz? To proste – jeść tylko to, co zostało usmażone i dużo się uśmiechać. Tym razem wymiękamy i nie dotykamy wielorazowych pałeczek, tylko udajemy kretynów z Europy, mówimy, że nie umiemy ich używać i wyjmujemy z plecaka własne widelce. Wiedziałam, że przyjdzie moment, kiedy się przydadzą.

IMG_9372

Jakoś dajemy radę sprostać temu wyzwaniu, coś podskubujemy, na szczęście nasi motocykliści mają niezły spust i jedzenie powoli znika. Dużo rozmawiamy, zwłaszcza mój jest rozmowny i gęba mu się nie zamyka. Fajnie opowiada, mówi nam o bambusie, że Wietnamczycy mają go w sercu, bo używają go do wszystkiego, bo rodzą się na bambusowych łóżkach, bo budują z niego domy, bo używają go w kuchni oraz do wszystkich innych celów.

IMG_9374

Domy w tutejszych miastach stoją bardzo blisko siebie i są przedziwnie wąskie. Mam taką teorię, że skoro ulica jest dla nich tak ważna, że właściwie na niej żyją, to może ilość metrów, którymi działka do niej przylega ma jakieś szczególne znaczenie. Pytam o to mojego rezolutnego motocyklistę, a on to potwierdza. Mówi, że jeśli ktoś ma dom szeroki na dziesięć metrów, to jest bardzo zamożnym człowiekiem. Jego dom ma tylko cztery metry szerokości, ale za to dwadzieścia siedem długości. A teraz sobie to wyobraźcie.

Jakoś udaje nam się rozmydlić temat obiadu i ruszamy do pagody. To taki lokalny buddyzm – wesoły, kolorowy, trochę kiczowaty i mieszający wszystko ze wszystkim. Budda jest ogromny i ma… aureolę ze światełek. Robię kilka podejść, nim udaje mi się sfotografować go bez nich. Za posągiem, jak przystało na miejsce kultu, walają się śmieci i deski. Chodzimy jeszcze trochę po ogrodzie i powoli zbieramy się do dalszej drogi.

IMG_9418IMG_9422IMG_9384IMG_9388IMG_9395

Mamy w planach jeszcze jeden punkt – wytwórnię jedwabiu. Te okolice z niego słyną i jeśli coś warto stąd przywieźć, to właśnie jedwab. O ile wcześniej aż dwukrotnie udaje nam się zobaczyć, jak się go ręcznie tka, o tyle wytwórnia cofa nas do XIX wieku. Przyglądamy się całemu procesowi, od jajek, przez larwy, po kokon, aż do momentu tkania materiału na maszynach, które pamiętają kolonizatorów. Kilka dziewczyn ciężko tu pracuje, a szefowa siedzi i sprzedaje bilety, aby turysta mógł na to popatrzeć. No, nie wiem. To, co tkają tutaj nie ma żadnego startu do prawdziwej ręcznej roboty. Ta ostatnia jest obezwładniająco piękna i wciąż bardzo tania. Bardzo duży obrus to wydatek rzędu 100 USD. Przy wyjściu częstują nas larwami jedwabnika, ale ponieważ rusza się tylko połowa i wygląda na to, że ta miniaturowa trumienka stoi tu już dłuższy czas, uprzejmie dziękujemy i wychodzimy.

Da Lat2IMG_9441

Z jakiegoś powodu uszczęśliwia mnie ta wycieczka do nieprzytomności. Nie wiem, czy to przez wrażenie wolności, jakie zawsze mi daje motocykl, czy przez piękno tej okolicy, ale czuję się tak, jakbym latała. W uszy wali mi ze słuchawek pozytywny bit, a uśmiech nie schodzi z twarzy. Jak do tej pory to nasz najfajniejszy dzień w Wietnamie. Wiem, że gdybyśmy wzięli taksówkę nie byłoby nawet cienia tego klimatu.

Wracamy cali w skowronkach, nasi motocykliści podrzucają nas nad jezioro, siadamy w plamie słońca na tarasie jakiejś knajpy i dezynfekujemy wnętrzności po obiedzie. Jest wspaniale.

IMG_9460Później jeszcze trochę kręcimy się po mieście. Ogromny targ, który do późnej nocy tętni tu życiem odwiedziliśmy dzień wcześniej. Zjedliśmy kurze łapki i pyszne, małe ptaszki, których nazwy nie znam i być może nigdy nie poznam. Język jest tutaj naprawdę dużą barierą, zwłaszcza w przypadku ulicznego jedzenia. Ty pytasz: “What is this?”, a oni na to z szerokim uśmiechem: “Yeeees…”. I tak w kółko.

IMG_9234 IMG_9236 IMG_9237 IMG_9247Idziemy zatem do normalnej knajpy z normalnymi krzesłami dla wielkoludów i wreszcie mam szansę spróbować stuletniego jajka. Nie jest stuletnie, tylko się tak nazywa. Jackowi zupełnie nie leży ten smak, a ja jestem zachwycona zwartą, półprzezroczystą, przypominającą galaretkę konsystencją białka i cudowną kremowością żółtka. A wszystko to w kolorze czarnym, jak ponury sen turysty, który je tylko w Macu, bo wszędzie jest taki sam. Stuletnie jajka zdecydowanie trafią na moją listę smakołyków, choć nie muszą im koniecznie towarzyszyć suszone krewetki.

IMG_9206Następnego dnia wskakujemy w autobus i ruszamy na wybrzeże. Krajobraz zmienia się stopniowo, najpierw na obrzeżach Da Latu całe doliny to właściwie morze namiotów foliowych przetykanych uprawami karczochów w różnym stadium rozwoju – od małych krzaczków po dorodne kwiaty wielkości melona. Dalej jest kawa. Kawa z lewej, kawa z prawej, wszędzie rośnie kawa. Musimy przeprawić się na drugą stronę gór, więc póki co wspinamy się coraz wyżej. Myślę, że jesteśmy na wysokości mniej więcej 2000 m.n.p.m., kiedy kończą się lasy sosnowe i zaczyna dżungla. Zwarta ściana bujnej zieleni, miejscami przetykana litą skałą, z której z łomotem spadają mniejsze i większe wodospady. Skala jest taka, że paproć ma dwa metry. Gapimy się w okna jak Kubuś Puchatek w słoik miodu. I jesteśmy zachwyceni.

Kiedy wreszcie kończą się serpentyny, zaczyna się również kompletnie inny krajobraz. Jest płasko, a obie strony nagle prostej jak strzelił drogi, to malownicze, soczyście zielony uprawy ryżu. Przed nami majaczy Nha Trang i gdzieś za nim Morze Południowochińskie.

Magda

Share on facebook
Share on twitter
Share on print
Share on email

Dodaj komentarz