To była spontaniczna i szybka akcja. Od tygodnia bawiliśmy (się dobrze) w Bieszczadach. Ostatniego wieczora, siedząc na tarasie, zadumaliśmy się nad naszym nieszczęściem, polegającym na tym, że musimy wracać do domu. Wtedy Jacek rzucił: “Jedźmy do Rumunii”. Ponieważ nie trzeba mi dwa razy powtarzać, plan opracowałam w biegu. Otóż plan był taki, że nie ma planu – jedziemy nad Morze Czarne i zobaczymy, co dalej. Następnego dnia zapięliśmy przyczepę z motocyklem, zapakowaliśmy Polkę i raźno pocięliśmy na południe. Założyliśmy trzy dni, góra pięć. Zeszło nam prawie dwa tygodnie…
Rumunię już trochę znaliśmy, przejeżdżaliśmy przez nią wielokrotnie w drodze np. do Grecji i wiedzieliśmy, że stereotypy, którymi operują Polacy na temat tego kraju i jego mieszkańców, nie mają żadnego związku z prawdą. Teraz zachciało nam się nad morze, nad którym zabałaganiliśmy dziewięć czy dziesięć dni. Tam też urządziliśmy sobię bazę wypadową.
Niech was nie zwiedzie dość długa linia brzegowa. Delta Dunaju to właściwie płaski, rozlany po horyzont labirynt, który polecam penetrować z przewodnikiem, bo łatwo się zgubić. Od tego miejsca zaczęliśmy wędrówkę wzdłuż wybrzeża, aż do granicy z Bułgarią (o którą w sumie też zahaczyliśmy, ale to nie ten post).
Jak prawie zawsze, kiedy jedziemy samochodem – zdaliśmy się na los. Nie rezerwowaliśmy nic wcześniej i jak zwykle postanowiliśmy się zatrzymać tam, gdzie nam się spodoba. Poczytałam w internecie o Olimpie, Neptunie czy Venus i wiedziałam, że to nie dla nas. Ten półgłówek, Ceaușescu, wymyślił sobie, że to będą rumuńskie kurorty i nadał im tak kiczowate nazwy, że aż bolą zęby. Po czym kazał wszystko zalać betonem i nad samym morzem postawić bloki z wielkiej płyty. Tytan intelektu. Nawet mi się nie chciało robić zdjęć.
Ale wiedziałam też, że tuż przy granicy z Bułgarią istnieje ostoja normalności o wdzięcznej nazwie Vama Veche – wioska ukochana przez hipisów i wszelaką alternatywę jeszcze w czasach reżimu, który z jakiegoś powodu to gniazdo rui i porubstwa tolerował. Ten klimat pozostał tam do dziś – szeroka plaża, niska zabudowa, masa młodych, uśmiechniętych ludzi, atmosfera totalnego luzu, peace & love, trochę jak w niektórych miejscach nad Morzem Śródziemnym. Info praktyczne: zatrzymaliśmy się w najlepszym hotelu we wsi (ok. 300 zł/doba), nie mieliśmy innego wyjścia, bo wszystkie pensjonaty były zajęte, więc taka cena za nocleg to wyznacznik… niczego. Cóż, szczyt sezonu rządzi się swoimi prawami. Ale za to hotel stał nad morzem i widok z tarasu mieliśmy pierwszorzędny – taki jak na zdjęciu nr 2.
Co prawda w teorii zakazane jest biwakowanie na plaży, ale w praktyce nikt nie wyciąga konsekwencji, namioty stoją sobie spokojnie całymi tygodniami i można się rozbić za całkowitą darmoszkę, więc to fajna opcja na wyjazd niskobudżetowy.
W tym miejscu Morze Czarne wypluwa z siebie nieprzebrane ilości całkiem dużych muszli, wielkości pięści; większe zbieraliśmy chyba tylko na Sanibel. Przywieźliśmy ich pokaźne torbiszcze i zamiast nudnych suwenirów, znajomi dostali od nas samodzielnie zrobione sznury muszli do powieszenia w łazience/na tarasie. Tak sobie myślę, że to ciekawsze niż gipsowy magnes na lodówkę made in China.
A wieczorami bary na plaży, muzyka, tańce na piasku i świeża ryba z grilla. Mówiłam już, że mieliśmy tam zostać tylko trzy dni? No, nie wyszło.
Rumuńska kuchnia nigdy mnie nie powalała, choć czuć w niej wpływy śródziemnomorskie, ale tym razem nie będzie o restauracjach. Zazwyczaj, żeby zjeść coś dobrego, udawaliśmy się do Bułgarii. W promieniu 40-60 km był wystarczająco duży wybór knajp karmiących zacnie. Co prawda przy północnym końcu plaży jest bar rybny, i póki rybako-szef nie jest zalany w pestkę, można tam zjeść cudowne ryby. Niestety późnym wieczorem są już przypalone, if you know what I mean. Ale za to kiedyś, w jakiejś zapadłej wiosce, gdzie nawet bociany nie dolatują, bo już dawno zawróciły, kupiłam od miłej babuleńki dwie reklamówki pierwszorzędnych warzyw z jej ogródka, za oszałamiającą kwotę dwóch euro. Nie wspominając o przeboskim, długodojrzewającym serze z Trasylwanii, kupionym gdzieś przy drodze. Może jednak da się wytrzymać?…
Od blisko dekady patrzę jak ten kraj się zmienia. Wciąż ma dwie twarze – starą, biedną i zaniedbaną oraz nową, lśniącą i dopompowaną unijnymi funduszami. Tę drugą pokazuje coraz częściej. Kiedyś, z powodu remontu drogi, przejechaliśmy coś koło stu kilometrów po tłuczniu, teraz się to już nie zdarza. Ale wciąż trafiają się osiołki.
Wyskoczyliśmy do Konstancy, która poza będącym niegdyś architektoniczną perłą, a obecnie popadającym w ruinę budynkiem kasyna z 1910 r., nie ma wiele do zaoferowania. Wyobrażam sobie, że kiedyś odbywały się tam zapierające dech w piersiach bale, a szampan lał się strumieniami, panowie w smokingach, damy w wieczorowych sukniach, atłas, jedwab, kawior i brylanty. A za dnia lans na deptaku, parasolki chroniące przed słońcem i koronkowe rękawiczki. Budynek nadal robi ogromne wrażenie, można go obejrzeć od środka. Przy wejściu co prawda siedzi cieć, ale jego rola sprowadza się do pilnowania, by nikt nie obgryzał tynku. Zostało trochę witraży, stiuków, no i piękny widok na morze.
Bukareszt zostawiliśmy sobie na deser. Okazało się, że wiele nie odstaje od innych europejskich stolic. Oczywiście Pałac Parlamentu, jeden z największych budynków na świecie (widoczny na górze postu) jest obezwładniająco potężny i tak samo bezsensowny. Specjalnie dla niego wyburzono sporą część Starego Miasta i wysiedlono 40 000 ludzi. Ale pisałam już, że Ceaușescu był przygłupim i bardzo złym człowiekiem z niedopieszczonym ego. Podejrzewam go też o małego siusiaka, bo tyle zła i megalomanii jednocześnie, może się w człowieku brać wyłącznie z dojmujących kompleksów.
Finalnie jedyną osobą, która przemawiała z balkonu prezydenckiego, zbudowanego specjalnie dla Ceaușescu był… Michael Jackson, który w swej nieskończonej amerykańskiej ignorancji, pomylił Bukareszt z Budapesztem. Cóż, Nicolae swoje, a życie swoje.
Obecnie Bukareszt pokazuje turyście całkiem urodziwe lico. Jasne, że co brama, to smród i brud, ale staromiejskie kamienice z odnowionymi fasadami, bistra, restauracje, fontanny i całkiem sporo zieleni sprawiają, że spacer staje się przyjemny.
Bukareszt zbudowano na podobnym planie, co Paryż. Z rozmachem, z przestrzenią, z szerokimi alejami, na których jednak wciąż kwitnie drobny handel. A gdy tylko na horyzoncie pojawia się policja, panie zwijają majdan, nim zdążysz mrugnąć. Taka gra, Polacy też w nią kiedyś grali.
Niektórzy potrzebowali nieco ochłody z wrażenia.
Rumunia to też takie widoki (chyba potrzeba doktoratu z kabli, żeby się w tym połapać):
Szwendając się po kraju można trafić na całe Romskie wsie czy miasteczka, które powinny znaleźć się w Sèvres, jako wzorzec kiczu architektonicznego.
W drodze powrotnej zahaczyliśmy też o Turdę i dość niezwykłą kopalnię soli, a w niej diabelski młyn i podziemne jezioro, po którym można popływać łódką. Ta kopalnia to absolutne must see, bo wrażeń które funduje nie oddają ani zdjęcia, ani żadne zdania wielokrotnie złożone.
Dwa słowa o stereotypach. Rumuni to NIE Cyganie/Romowie, mamy jasność? Rumuni to tacy sami ludzie jak my, o takim samym kolorze skóry, za to znacznie milsi i przyjemniejsi w obejściu, niż Polacy. No i jeszcze jedno, oni nie są agresywni, ale jak chcesz dostać po gębie od Rumuna, nazwij go Cyganem. To po prostu dużego kalibru obelga i nietakt.
Słowo drugie: w Rumunii jest brudno. Wolałabym, żeby było inaczej, ale nie będę ściemniać. Wyrzucają śmieci na ulicę, na plażę, OBOK śmietnika. Generalnie prędzej czy później ktoś to i tak sprząta, ale fakt jest faktem. Po tygodniu już się to tak bardzo nie rzuca w oczy, ale jeśli szukasz sterylnych chodników, to nie ten adres.
Rumuni niespecjalnie mówią po angielsku, ale mój francuski okazał się być sporą pomocą, bo francuski i rumuński są momentami dość podobne, to ta sama rodzina języków. Ale spokojnie, na migi też się da, jak wszędzie. Poza tym lubią Polaków i chcą się dogadać, takie przynajmniej mam doświadczenia.
Psy to osobna kwestia. Na całe wałęsające się stada dość sporych rozmiarów psów natykaliśmy się właściwie w całym kraju – i na północy, i na bezdrożach, i na południu, i przy promie, którym zazwyczaj przeprawialiśmy się do Bułgarii (tylko w Bukareszcie królują koty), jadąc gdzieś dalej w świat. Wyglądają tak, że można się ich przestraszyć, ale raczej nie są groźne. Rzadko też zaczepiały nasze suki, a jeśli już, to tylko po to, by się pobawić. Na poniższym zdjęciu wyglądają groźnie, ale to tylko zabawa i tarmoszenie, zapewniam.
Jeśli jeszcze nie masz pomysłu na tegoroczne wakacje, chciałbyś, ale się boisz, wiedz że to świetny do zwiedzania, ciekawy i różnorodny kraj. Nawet przez sekundę nie czułam się tam niekomfortowo czy niebezpiecznie. I nigdy wcześniej nie wytańczyłam się tak na plaży. Do świtu, do upadłego, w rozbawionym tłumie. Poznaliśmy tam też świetnego człowieka, z którym przyjaźnimy się do dziś. (Trochę prywaty: Piotrek, ściskamy!)
Przed nami cały czas Transylwania, do tej pory widziana tylko z okien samochodu (piękna!), nie widzieliśmy też Sapanty – wesołego cmentarza. I dobrze, lubię coś zostawić na następny raz.
Uff, długo wyszło, a to tylko mały wycinek.
Magda
2 Responses
Północ Rumunii, Maramuresz i Bukowina wciąż nas może uraczyć kilkunastokilometrowym remontem drogi. No i trzeba wspomnieć, że wszędzie można natknąć się na amatorów tytoniu 🙁
W Rumunii byliśmy w tamtym roku w “olaboga nie jedźcie tam w takim okresie a najlepiej w ogóle tam nie jedźcie” październiku. Zwiedziliśmy (duże słowo) Transylwanie ale to jest ewidentnie do powtórzenia 🙂 Pierwszy dzień i droga to kierunek właśnie Sapanta. Mega daleko, mega warto dla samej choćby świadomości zobaczenia tego cmentarza 🙂 Teraz właśnie przymierzamy się do wyjazdu nad morze, zobaczenia Bukaresztu i może liźnięcia Warny.
Pozdrowienia dla Krytyki Kulinarnej 🙂