Tym razem jestem w Międzyzdrojach sama, towarzyszy mi tylko pies, więc siłą rzeczy wszędzie chodzi ze mną. W Miramare, mimo zajętego tylko jednego stolika i entuzjazmu gości względem psa, odbijam się od drzwi. Z psami nie wolno. Wobec tego odwracam się na pięcie, z kieszeni wyjmuję telefon i dzwonię z gorzkimi żalami pod numer podany na ich stronie. Dwie minuty później pies przestaje być problemem. Normalnie bym nie wróciła, ale porażająca oferta okolicznych kebabowni oraz “zup od 5 zł.” sprawia, że się łamię.
Mówi się, że to najlepsza restauracja w mieście. A skoro tak, to już się boję, co dostanę dzisiaj na kolację. Bo do Miramare nie wrócę. Może powinnam dać szansę ich pierogom, ale to chyba następnym razem. Być może.
Zaczynam od marynowanego śledzia. Całkiem sympatycznie podanego z chrupiącymi warzywami i kwaskowym dressingiem. Udatnie skomponowane smaki i tekstury, szkoda tylko, że śledź rozmoczony do nieprzytomności ciągnie to danie w dół. W dół pod stół. Śledzia zjada Pola the Dog, ja zjadam plasterek ogórka.
Miramare w roku 2013, jako jedna z dwóch knajp w województwie zachodniopomorskim, znalazła się na liście stu najlepszych restauracji w Polsce. Od tej pory nie zmienił się szef kuchni, więc z całym szacunkiem, ale ni cholery nie potrafię tego pojąć. Nie wiem jak działają inspektorzy Poland 100 Best Restaurants, być może wcześniej dzwonią i się zapowiadają? Może dostają inne rzeczy, niż przypadkowy klient? Nie mam pojęcia jak to działa, ale kolejny raz nacinam się na knajpie, którą rekomendują. Bo że blogerzy się upadlają i proponują “współpracę”, czyli tekst w zamian za darmowe jedzenie, albo przed wizytą w knajpie dzwonią i się zapowiadają, to wiem od dawna i wiem to od restauratorów. Wiem też bardzo dokładnie kto taką żenadę praktykuje w Warszawie, Wrocławiu czy Krakowie. Wstyd jak beret. Dlatego nie czytam blogów i dlatego w cichości serca restauratorzy i szefowie kuchni gardzą blogerami, choć nikt tego nie powie głośno, bo to najtańszy PR na rynku. Dlatego też trzymam się z daleka od tego towarzystwa – bo nie chcę, żeby mi ktoś kiedyś przypiął cudzą łatkę dziada, który klaszcze i stepuje za przysłowiową miskę zupy. Długa dygresja, ale dzisiaj znowu wróbelki ćwierkały przez telefon o żebraczych praktykach i jakoś tak wyszło.
No i co? Komu ufać? Znowu wychodzi na to, że wyłącznie swojej intuicji i swoim kubkom smakowym.
Wcześniej, wracając z plaży, zjadłam w jednej ze smażalni halibuta podanego na papierowej tacce – klasyka nadmorska, plastikowe sztućce. W porównaniu z tym, czego doświadczyłam w Miramare, był ambrozją. To chyba nie tak powinno być, hm?
Poza tym są sztywni, to klient musi się podporządkować, a nie oni ułożyć pod klienta. Kiedy składając zamówienie pytam, czy mogę wziąć połowę porcji, bo coś innego mi jeszcze wpada w oko i chciałabym spróbować, słyszę, że nie. Nie, bo nie. Może to i dobrze?…
Zapłaciłam ok. 90 zł. w tym martini i woda, przy czym od rachunku odjęto 10%, aby ukoić ból wywołany fatalną zupą i kiepskim śledziem. Jak widać rozczarowanie nie minęło, ale z pewnością ja będę mijać Miramare.
Magda
Info
www
Hotel Aurora
ul. Bohaterów Warszawy 17, 72-500 Międzyzdroje
3 Responses
Nic dodać nic ująć – bardzo trafne podsumowanie 'krytyków kulinarnych'… A jeszcze przed erą internetu było oczywiste, że Nowak w Warszawie i Makłowicz w Krakowie za swe wizyty normalnie płacą…
Ja też na początku myślałam, że to oczywiste. A później słuchałam kolejnych i kolejnych historii, i szczęka opadała coraz niżej. Jest takie powiedzonko: Jak się nie ma miedzi, to się na dupie siedzi.
Ale to też działa w drugą stronę – managerowie restauracji wprost proponują, że nakarmią za darmo w zamian za tekst. Niektórzy bardzo obcesowo i bez zbędnej kurtuazji, bo rynek jest tak mocno zepsuty i zakładają, że każdy, kto pisze o knajpach idzie na takie układy. Słabe i cienkie.