La Maison jest uroczą i – mimo sporych rozmiarów – przytulną knajpą. Kiedyś Jacek chodził tam na lody. Lody Calypso nadal są, ale jest też eleganckie menu i całkiem spory wybór dań. Mam z nim mały problem, bo już z pierwszej strony dowiadujemy się, że było kiedyś coś takiego jak Ligue des Gourmands. Czyli jest walor edukacyjny, który pewnie niejednemu się przyda. Ale oprócz kilku typowo francuskich dań, francuskiej nazwy i szeregu odwołań do Francji, jest też silna reprezentacja włoska. Hm.
Wprawdzie sami o sobie mówią, że serwują “kuchnię europejską”, ale nie lubię takich wytrychów, które pozwalają upchnąć w menu wszystko. No i nazwa chyba jednak trochę zobowiązuje? W weekendy mają “Festiwal muli”, więc zamawiamy mule, proste. Muli nie ma. Wszystkich czterech deserów z karty też nie ma. No, nie ułatwiają sprawy, przyznaję. Generalnie podczas tej kolacji było kilka momentów konsternacji, ale jakoś swobodnie przez nie żeglowaliśmy, kelner zresztą też.
Na początek zamawiamy więc calmar à la poêle(22 zł). Oh là là! To jest wysokie C. Doskonale miękkie krążki kalmara unurzane są w rozkosznie tłuściutkim, maślanym sosie, który niesie ze sobą taki ładunek umami, że wyjadamy go jeszcze przez dłuższą chwilę po zjedzeniu kalmarów. Znakomita przystawka. Prosta, smaczna i pierwszorzędna technicznie.
Trochę słabiej wypada ratatouille (14 zł). Warzywa są przyjemnie miękkie, szczególnie dobra jest cukinia lekko al dente, ale wrażenie psuje kruszonka, która mogłaby być przypieczona i chrupiąca, ale nie była. To nie jest coś bardzo złego, jest zupełnie przyzwoicie, ale da się lepiej.
Zupie cebulowej nie przepuszczam nigdy. A cebulowa (16 zł) w La Maison jest niezła, choć nie doskonała. Dużo w niej bardzo delikatnej cebuli, sporo ziarenek gorczycy i czerwonego wina, które niestety wyraźnie przebija i niszczy świętą równowagę smaków. To nie jest zła zupa, podobnie jak ratatouille, ale jadłam już lepsze. Zwłaszcza, że nie została zapieczona z grzanką i gruyerem. Grzankę z serem zapieczono osobno i po prostu położono w kokilce. Małe niedopatrzenie, które sporo zmienia, bo oto nie ma już przypieczonego sera, który po wbiciu łyżki pokazuje cały swój ciągnący się w nieskończoność majestat. Jest kawałek chleba z suchym, przepieczonym, twardym serem. No i mam małą wątpliwość czy rzeczywiście był to gruyere, bo dla mnie smakował jak parmiggiano reggiano. Co prawda wysłałam kelnera na przeszpiegi i poprosiłam o okazanie opakowania. Nie udało się, opakowania nie zobaczyłam, ale kucharz zarzekał się, że gruyer jest gruyerem. Cóż, pozostaje mi uwierzyć.
Z głównymi mam kłopot, bo znajdziemy tu i risotto, i lasagne, i cannelloni… Może to nie “maison” tylko “casa”? Wreszcie są policzki wieprzowe za 46 zł… Trochę drogo, jak na policzki wieprzowe. W ogóle jest tu kilka przeszacowanych dań. Ostatecznie decyduję się jednak na ossobuco (65 zł). Może to nie jest francuskie danie, ale może to nie jest francuska knajpa? Okazuje się, że trafiam w dziesiątkę i rozbijam bank. Ta cielęcina jest doskonała! Doskonale delikatna, doskonale wilgotna i zgodnie ze sztuką uduszona z kostką (z której później z dużą przyjemnością wyjadam szpik). Zmieniam jednak dodatki i zamiast puree z marchewki wybieram ziemniaki Dauphinoise. Taki francusko-włoski mariaż. I ponownie sukces. Ziemniaki są świetne – zwarte, łatwo dają się kroić, nie rozpadają się i znakomicie smakują. Do tego czerwona i żółta marchewka, chrupiący młody groszek i naprawdę nic więcej nie trzeba do szczęścia. Ossobuco polecam z całego serca, zwłaszcza w takiej konfiguracji.
Skoro deserów nie ma, zastanawiamy się nad crêpes suzette, ale kiedy uświadamiamy sobie, że na zupełnie pustej wieczorem, warszawskiej ulicy Chłodnej, te same naleśniki są prawie dwa razy droższe, niż na bardzo turystycznym deptaku w Saint Tropez, to emocje opadają. Ponieważ nadal sprzedaje się tu lody, a obok nich również ciastka, wybieramy kawową eklerkę (8,90 zł) i millefeuille (12, 90 zł). Eklerka jest porażką. Ptyś już dawno temu stracił świeżość, stał się nieznośnie twardy i mało ekscytujący, a krem jest jednak trochę zbyt słodki. Nigdy Wam tego nie mówiłam, ale jestem eklerkowym potworem i dobrej eklerce nie przepuszczę. A tu… No cóż. Zaś millefeuille jest bardzo smaczną, ale nie do końca poprawną kremówką. Nie do końca poprawną dlatego, że kolejne warstwy ciasta miast ustępować pod naporem widelca, burzą się, stają na baczność, a krem ląduje na rantach talerzyka. Kiedy jednak łamię opór ciasta i zgarniam trochę kremu, okazuje się, że to ciastko jest naprawdę smaczne. Smaczne, tylko niedopracowane.
La Maison jest sympatyczne, choć nie tak francuskie, jak mogłoby być. Szkoda, bo w Warszawie nie ma wcale tak wiele restauracji odwołujących się do najlepszej francuskiej klasyki. Z drugiej strony włoskie się sprzedaję, więc jakaś część tej ludzkiej mnie rozumie to menu. Tylko błagam, nie wprowadzajcie do menu pizzy!
Myślę, że tam wrócimy. Kalmary i ossobuco zawiesiły poprzeczkę wysoko i chciałabym jeszcze trochę posprawdzać możliwości tej kuchni. Ale chciałabym też, żeby kilka francuskich evergreenów zastąpiło kilka włoskich evergreenów (tylko ossobuco bym zostawiła, bo jest znakomite). Włoskich knajp jest w Warszawie po kokardę, więc po co się dublować?