San Pellegrino, Aqua Panna. Bo w Polsce nie ma wody. A nawet jak jest, to lans na Cisowiankę, to nie to samo. Właściwie to żaden lans, to woda.
Kuchnia produktu. Jeden z niewielu trendów, które mnie autentycznie cieszą. Wreszcie kuchnia polska powoli dźwiga się z kolan, otrząsa z fascynacji pianą z pajęczyny, wielopiętrowymi dziwadłami ze stu składników, które biedny żołądek trawi tydzień i odkrywa, że jakościowy produkt broni się sam.
No shit, Sherlock!
Słoiki. Nadal królują w bardzo wielu miejscach, nadal podaje się w nich sałatki, zupy, koktajle i wszystko inne. Nie pojmuję tego ciągu na upychanie jedzenia w najdziwniejszych pojemnikach, a czasem wręcz tęsknię za starym, dobrym, białym talerzem. Może i ładnie to wygląda na zdjęciach na Pintereście, ale spróbujcie wydłubać sos z uroczego słoiczka zwężającego się ku górze, powodzenia. Teraz jeszcze tylko czekam na schabowego w słoiku. To będzie prawdziwy sztos.
Niejedzenie. Obecnie na wznoszącej jest niejedzenie glutenu, ale równie dobrze może to być nabiał, mięso, cukier, węglowodany lub kurz. W skrajnych przypadkach przypadłość ta występuje stadnie i nie mówię tu o osobach z pewnymi dolegliwościami, które muszą wykluczyć z diety niektóre produkty, a o zdrowych jak koń gastro-hipsterach. Lans na niejedzenie trzyma się mocno i wraca falami, wraz z kolejnymi epokowymi odkryciami typu “cukier to biała śmierć”. Najgorzej trafić takich pięciu przy jednym stole i próbować nakarmić. Koszmar i najgorsza mara senna. Jedynie główka sałaty do podziału przechodzi, cała reszta grozi obrazą majestatu.
Inspiracja. Tak teraz w (nie tylko gastro) internetach nazywa się kradzież. Zdjęć, pomysłów, przepisów, wszystko jedno. Straszna wiocha, zwłaszcza w gastro-światku, bo każdy każdego zna, a jak nie zna osobiście, to i tak ma się wspólnych znajomych. Informacje o takich krzywych zagraniach rozchodzą się lotem błyskawicy, a jednak inspiracja ma się dobrze i kwitnie. Tak przynajmniej wynika z moich doświadczeń i obserwacji tego, co dzieje się u innych. Najpierw to był margines, teraz wszyscy rżną od wszystkich – blogerzy od blogerów, kucharze od kucharzy, dziennikarze od… itd. A dziewczyny z blogów kulinarnych płaczą, bo znajdują całe swoje przepisy czy zdjęcia w różnych dziwnych miejscach. I nikt z tym nic nie robi. Bo inspiracja to przecież takie niewinne słowo.
Prosecco. Rok temu Polacy odkryli prosecco i nie odpuszczają. A jak jeszcze jest to produkt pośledniej jakości lany z kija, to już w ogóle zdejmują gacie przez głowę. Odkrycie win musujących okazało się wydarzeniem wiekopomnym i przełomowym dla polskiej gastronomii. Prosecco pija się i pod ceramiczną dachówką, i pod strzechą. Czekam z niecierpliwością na odkrycie lambrusco, cavy czy spumante. Będzie się działo!
Zbawix. Nie wypada z zestawienia nigdy. On po prostu trwa. Na dowód i świadectwo własnej zajebistości.
Foodie. Nadal w użyciu, nadal brak sensownego polskiego odpowiednika. Kto to w ogóle jest? I co robi? No i co to właściwie znaczy? Pasibrzuch? Głodomór? Najbliżej byłby rodzimy “smakosz”, tylko polski “foodie” to nie zawsze smakosz. Raczej smakosz wanna be. Prawdziwi smakosze i znawcy w życiu nie uciekną się do tego określenia mówiąc o sobie, bo użyte w języku polskim nie ma większego związku z pierwotnym znaczeniem. Słowo tak samo beznadziejne, jak interview.
– Jako foodie zostałem zaproszony na interview. Będziemy jeść topinambur i pić prosecco.
Dzięki, ale nie.
Ramen. Nowa stołeczna podnieta zupą. Minie. Jak katar, jak podnieta hummusem, jak sen złoty.
Tex-mex. Nikt nie był ani w Teksasie, ani tym bardziej w Meksyku, ale przecież chodzi w zasadzie o to, żeby było ostro. Bardzo ostro. Jak piecze na wyjściu przynajmniej tak mocno jak na wejściu, to jest prawdziwy Meksyk i każdy głupi to wie. Taka choroba wieku dziecięcego, jak kuchnia włoska w Polsce jeszcze dekadę temu. Wyrosną, ogarną się i kiedyś będziemy kulinarnym tyglem niczym Nowy Jork. Może trochę jak uboga kuzynka z prowincji, ale w ostrogach!
Rankingi i przewodniki. Wszyscy teraz podpowiedzą co i gdzie jest najlepsze, nawet jeśli ich wiedza ogranicza się do polecenia sosu holenderskiego w Holandii, angielskiego śniadania w Anglii i szwedzkich klopsików w Ikei. Obrażanie inteligencji i wiedzy ogólnej czytelników w gratisie. Są przewodniki traktujące o pięciu ulubionych miejscach na zgon nad Wisłą, dziesięciu najlepszych miejscówkach z wodą oligoceńską oraz trzech topowych miejscach dla pani z pieskiem. A pomiędzy dyskretnie wpleciona knajpa kumpla, źródełko miejscowego proboszcza i piekarnia teściowej. Ostatnio moim prywatnym hitem jest… no dobra, mam kilka, przy których ubawiłam się do łez, ale znowu ktoś będzie płakusiał w poduszkę, więc wspomnę o kimś, kto tu nie zagląda. Otóż moim prywatnym hitem jest pseudoekspercki tekst o owocach morza napisany przez pewną blogerkę, która… właśnie pierwszy raz w życiu zjadła ośmiornicę.
Quo vadis, blagierze*?…
Food trucki. Mobilne budy z żarciem opanowały kraj i przypuściły frontalny atak na podniebienia rodaków. Rok temu rozkręcali się, ale jeszcze z pewną taka nieśmiałością. Rok 2014 bezwzględnie należy do food trucków. Zjemy w nich burgera, makron, burgera, pierogi, burgera, sałatkę, burgera… Połowa nie przetrwa zimy, ale co sprytniejsi wiosną objawią się w stacjonarnych barach. Sieć food trucków trzymająca jakość to właściwie oksymoron, bo jakość zazwyczaj idzie w parze z pasją. A tę właściciel nosi przy sobie.
Cydr. Nareszcie! Polacy odkrywają cydry. Jeszcze potrwa nim zachłysną się wspaniałościami od lokalnych producentów, na razie wystarcza przemysłówka za 5,99, ale zaczyn już jest i rośnie. Czekam na więcej, bo dopiero to więcej jest prawdziwym rajem i oszołomieniem. A wróble ćwierkają, że to tuż. Lansujmy się na cydr, to jest naprawdę pozytywny lans!
c.d.n.
Magda
* copyright KK