Najpopularniejszy w Polsce blog z kategorii food&travel

Kondycja polskiej gastronomii na przykładzie najlepszej zupy rybnej, jaką jadłam w życiu

Share on facebook
Share on twitter
Share on print
Share on email

Czy ktoś z Was jeszcze pamięta dlaczego powstał ten blog? On powstał z wkurzenia. Rok 2012, jesień. Tak koszmarnie się zatrułam w jednej z warszawskich restauracji, że już prawie żegnałam się ze światem. Na Gastronautach moja recenzja nie przeszła. No jasne, że nie była miła. Ale ja nie lubię jak mi się zamyka buzię, więc założyłam blog. Bum.

Myślę, że teraz już rozumiecie skąd taka a nie inna nazwa, prawda? Cóż, od tego czasu wiele się zmieniło – Gastronautów już nie ma, knajpy, która mnie tak struła szczęśliwie też, a blog jest kompletnie inny, niż był kiedyś. No i zatrucia odnotowałam jeszcze tylko dwa i to bardzo dawno temu. Mimo wszystko moje zainteresowanie gastronomią pozostało. Naprawdę wnikliwie przyglądam się więc polskiej gastronomii od siedmiu lat. Na początku trudno było znaleźć sensownie karmiące miejsca, ale wyraźnie szło ku lepszemu. Później przeszliśmy fascynację fine diningiem i wszystko musiało być pudrem, sferą czy espumą (to taka trudniejsza nazwa na pianę), był też etap ekscytacji wysokiej jakości produktem i ten czas wspominam najczulej, a jak okrzepliśmy, to zwróciliśmy oczy w kierunku przyjemnej i zrozumiałej dla wszystkich bistronomii. Równolegle szefowie kuchni wychodzili zza garnków i patelni, stawali się celebrytami, nagle zaczęli posiadać nazwiska.

Przez tych kilka lat dokonał się kolosalny skok. Bo przecież byliśmy tak bardzo w tyle za resztą świata. I nie z naszej winy, raczej przyczyny wykastrowania kuchni polskiej upatruję w smutnych latach PRL-u. Spójrzcie – przez kilka ostatnich lat pędem dogoniliśmy świat. Naprawdę nie mamy się czego wstydzić. Mamy wspaniałych, kreatywnych szefów kuchni, mamy znakomite restauracje, mamy cudowne winnice. Mamy z czego być dumni!

Z drugiej strony po etapie ogólnokrajowej podniety gastronomią trochę zatoczyliśmy koło i już mniej ważny jest produkt, który mamy na talerzu. Istotniejsze stało się czy wnętrze knajpy jest wystarczająco “instagramowe”. Całemu temu procesowi towarzyszy ogromna ilość wszelkiego rodzaju eventów, imprez i wydarzeń. A te z kolei są coraz bardziej wyrafinowane i przemyślane. To garść moich refleksji po naprawdę wyjątkowej kolacji, w której ostatnio uczestniczyłam w pięknym mieście Łodzi. Pod patronatem marki Ambition i Dajar HoReCa sztuka spotkała się z jedzeniem w sposób niebywały. Ale wszystko co pod egidą DineART takie właśnie jest. Oprócz tego, że kolacji towarzyszyły prelekcje, wystawy czy konkurs dla artystów robiących ceramikę, to sama kolacja była naprawdę ekscytująca.

Gotował Arek Wilamowski z restauracji Chłodna 15 i zrobił genialną robotę. Na przykład tak doskonałej, głębokiej w smaku i wielowymiarowej bouillabaisse nie jadłam nawet w jej mateczniku, czyli w Marsylii! A wierzcie mi – szukałam tej najlepszej z dużym poświęceniem, bo przecież jak zwykle pisałam dla Was przewodnik. To było prawdziwe cudo i przydarzyło mi się… w Łodzi. I oczywiście, że cały nasz stolik poprosił o dokładkę! Ta zupa to doświadczenie z kategorii niezapomnianych. Trafiły do niej: okoń, barwena, dorada, dorsz, tuńczyk, węgorz, turbot, sola, krab królewski i jeszcze kilka innych. Nie wiem czy kiedykolwiek zjem lepszą bouillabaisse. Bardzo możliwe, że nie.

Równie znakomity, delikatny, rozpadający się na włókna był szponder wołowy duszony w winie, ale najwięcej atrakcji dostarczył nam deser, który smakował różnie w zależności od tego jakie było światło i jaka muzyka grała w tle. I tak oto ten sam deser najpierw był niemal wytrawny, by po chwili smakować mocno słodko. Kurczę, jakie to wszystko było dobre! Wszystko w sensie jedzenia, atmosfery, pomysłu, organizacji. Do tego perfekcyjny serwis, co zawsze jest trudne przy dużej liczbie gości i serwowaniu dań synchronicznie, a z drugiej strony fenomenalna atmosfera i kompletny brak zadęcia mimo, że to wydarzenie z kategorii eleganckich. Mam wrażenie, że wszyscy się naprawdę dobrze bawili. W każdym razie ja wróciłam do domu szczerze zachwycona nie tylko tym wieczorem, ale i faktem, że mogę w takich wydarzeniach uczestniczyć.

I powiem Wam, że jeśli w taką stronę mamy iść, to ja nawet na te “instagramowe” wnętrza przedkładane nad jakość produktu mogę przymknąć oko. Niech sobie będą. Ale niech równolegle takie rzeczy też się dzieją, niech ci wszyscy wspaniali kucharze nas karmią, a my bądźmy z nich dumni, bo dobre jedzenie to prawdziwa sztuka i należy się jej szacunek. A o tej bouillabaisse będę opowiadała wnukom!

Magda

Spodobał Ci się wpis? To fajnie 🙂 Będzie mi miło jeśli go udostępnisz. Dziękuję!

Share on facebook
Share on twitter
Share on print
Share on email

Dodaj komentarz