Najpopularniejszy w Polsce blog z kategorii food&travel

JOEL Sharing Concept – jak modnie, tak przeciętnie

Share on facebook
Share on twitter
Share on print
Share on email

Cóż, dawno już nie jechałam walcem i przyznaję, że wyszłam z wprawy. Ale potrzymajcie mi wino. Nie koszerne, bo choć knajpa z cyklu “Mazel Tov”, to wina koszernego nie mieli i przydarzyło się tu kilka innych nieszczęść. Może jakoś to ogarnę.

Prawda jest taka, że smutno mi, Panie. Panie i Panowie. Akurat jedzenie w Izraelu zapamiętałam bardzo żywo, bo zaiste – żywe są to smaki. Smaki, aromaty i kolory. Wspaniała kuchnia, wspaniały wyjazd, wspaniały popas. Bezdyskusyjnie moja ścisła czołówka wyprzedzająca o dwie długości nawet kuchnię włoską czy grecką. Niepopularna opinia, ale trudno – tak czuję, więc tak piszę.

Ostrzyłam sobie więc zęby na małą powtórkę z rozrywki, choć jakbym miała rozum i godność osobistą, to po przeczytaniu, że w menu stoją papryczki padron bym się opamiętała. Ale nie. Nie, bo w mieście stołecznym nie ma szczególnie mocnej alternatywy, a wiecie – ja ten wyjazd tak żywo pamiętam, że aż mi ślinianki zaczynają szybciej pracować na samą myśl.

Kuchnia Izraela i w ogóle Bliskiego Wschodu to aromaty, pikle, przyprawy, orzechowa w smaku tahini, kwaskowy sumak, cudowny za’atar, który pasuje prawie do wszystkiego, kremowy hummus wyjadany z miski chrupiącymi płatkami surowej cebuli jak łyżką, to aromatyczna jagnięcina i jeszcze cała masa innych pysznych rzeczy. U-wiel-biam. Pewnie dlatego gdy zderzyłam się z przeciętnymi smakami tak modnej, jak nie reprezentującej sobą niczego specjalnego kuchni w JOEL(u?) – zderzenie okazało się być czołowym. Ale może się poprawią, kto wie? Trzymam kciuki. Póki co stan na dziś jest następujący…

Holenderski śledź… No przyznajcie, stoi w tym samym domku, co papryczki padron, prawda? Ale nic to. Miał być podwędzany – nie był. Podany na śmietanie i do tego jajko na twardo. Jajko pomijalne, ugotowane na mur-beton, pozdrowienia ze szkolnej stołówki. Natomiast sam śledź się broni, bo jest kremowy w konsystencji i to po prostu dobry produkt. Dobry produkt zawsze się broni, ale nie jest to zasługa kucharza tylko produktu, umówmy się.

 

 

Dalej labneh z boczniakami. Labneh to taki kremowy jak marzenie serek robiony z jogurtu. Może mieć mniej lub bardziej luźną konsystencję w zależności od tego jak długo odciekała serwatka. Ten miał konsystencję jogurtu oraz smak jogurtu. Totalnie pomijalna rzecz. Natomiast boczniaki na poniekąd chrupko bardzo smaczne. Za’atar, perła w koronie bliskowschodnich mieszanek przypraw, totalnie bez aromatu. Bożesz ty mój, widzisz i …

 

 

Dalej Carmel Market Hummus. Carmel Market to taki targ w Tel Awiwie, trochę atrakcja turystyczna, trochę faktycznie targ, stragany, knajpki w bocznych uliczkach. I rzeczywiście jeden z lepszych hummusów jadłam właśnie tam. Był aromatyczny, obłędnie kremowy i orzechowy od jakościowej tahini, podany właśnie z płatkami cebuli wielkości łyżki, żeby dobrze się go nabierało. Połączenie świeżej, pikantnej, chrupiącej cebuli i hummusu to jest absolutna magia, bo gdy te dwa smaki łączą się w ustach z miejsca stają się idealnie grającą ze sobą jednością – hummus zyskuje na wyrazie, a cebula traci na ostrości. Ach, rozmarzyłam się. W JOEL(u?) hummus jest lekko grudkowaty, bez charakteru, a cebula to jakieś ścinki, których nie da się użyć zgodnie z przeznaczeniem.

 

 

Dalej mamy one minute steak, czyli cieniutkie, malutkie, twardziutkie kawałeczki rumpsztyku, których honoru dzielnie broni sos z natki pietruszki, chilli i czosnku. Przyznaję bez bicia, że nie pocisnęliśmy do końca tej skądinąd malutkiej, twardziutkiej porcji.

 

 

No i jagnięcina… Aromatyczna, soczysta jagnięcina szczodrze doprawiona kolendrą… Ach, tak było w Izraelu. W JOEL(u?) jagnięcina to cienki, dość suchy placek mielonego mięsa zamknięty w picie, który ratowały tylko dwa momenty: pierwszy moment, gdy akurat trafiło się na śladową ilość kolendry wmieszanej w mięso oraz drugi, gdy kęs popchnęło się piklowaną cebulą. To tyle z mojej strony.

 

 

Anyway, żeby nie było tak ponuro zachęcam Was do spróbowania malabi. To jest coś, co rzeczywiście zrobiło na mnie wrażenie i przywołało bardzo żywe wspomnienia. Malabi to taki mleczny deser, coś w rodzaju naszego budyniu, z dodatkami można kombinować, ale lekka słodycz, kremowość i różany aromat są w tym deserze bezbłędne. Brawo JOEL(u?)! Chociaż za to.

 

 

Zamówiliśmy też miks pikli, ale zapomnieli nam podać. A ogóle tumult tam jest okrutny, miejsce oblegane i modne, na tyle modne, że choć rezerwowałam stolik przy oknie, to chcieli nas posadzić w jakimś ciemnym kącie, bo przecież wszystko jedno, żaden klient nie będzie naszym panem, a jak koniecznie chcę przy oknie, to mamy półtorej godziny i wyjazd.

 

 

W ogóle chyba napiszę tekst o kelnerach-Smerfetkach, bo to jakiś nowy twór. Generalnie lubię, gdy obsługa skraca dystans, nie przeszkadza mi, gdy zwraca się do mnie na “ty”, szczególnie w tak nieformalnych miejscach. Ale skracanie dystansu nie wyklucza profesjonalizmu. I jeśli proszę, by wszystkie przystawki wjechały w tym samym czasie, a w odpowiedzi słyszę, że przyjdą, jak kuchnia wyda, to myślę sobie, że Smerfetka powinna zostać skierowana na szkolenie. Po szkoleniu by wiedziała, że można powiedzieć: “Mamy małą kuchnię i niestety nie mogę obiecać, że wszystkie dania zostaną wydane jednocześnie”. Trudne? No, nie. A jednak trudne.

Mocne 2/5.

Sorry not sorry. Mnie było przykro bardziej.

Rachunek.

Magda

Info

fb
ul. Koszykowa 1, Warszawa

Share on facebook
Share on twitter
Share on print
Share on email

Dodaj komentarz