W swojej miłości do kuchni włoskiej raczej nie jestem osamotniona. Przez rynek gastronomiczny przetaczają się kolejne mody, a kuchnia włoska trwa na cześć i chwałę własnej zajebistości. Kolejne knajpy znajdują swoje miejsce na kulinarnej mapie Polski i nie narzekając na brak klientów opromieniają resztę blaskiem swojej chwały. I świetnie.
Bo to rozkoszny comfort food, dobre wino i wszystko to, co sprawia, że człowiek czuje ciepłe zadowolenie z dobrze spędzonego czasu i rozgrzanego brzucha. Fatto a mano to wszystko daje. No, prawie. Właściwie jedyne do czego się przyczepię to typowo włoskie skracanie dystansu. Tu tego nie ma. Ale być może takie odniosłam wrażenie, bo troje kelnerów na niemal pełną salę równa się bieganie z tacą i językiem na brodzie, więc na pogaduszki już nie było czasu. Obsługa jednakowoż przemiła i profesjonalna.
I od tegu punktu już nie zamierzam się przyczepić do niczego. Oto startujemy od frytek z majonezem truflowym, paseczkami czarnej trufli i Grana Padano. Wszystko, co z truflami jest pyszne i jest to powszechnie znany fakt. Dalej smażone kalmary, delikatne jak masło, zręcznie uzupełnione lekką sałatką ze świeżego ogórka i glonów nori. Ich intensywnie morski. smak nie pozostawia wątpliwości, że kłaniamy się morzu. Do tego zimowe szparagi, czyli skorzonera z serem owczym i soczewicą beluga. Jest to również jedyne danie, które przeszło bez większego echa, być może zabrakło w nim jakiegoś konkretu, jednego wyraźnego smaku.
Mają znakomite makarony, tuszę, że robione na miejscu, w końcu nazwa zobowiązuje (“fatto a mano” znaczy “ręczna robota”). Pappardelle idealnie al dente, lekuchno pikantny sos i kawałki ośmiornicy miękkie jak masło. Piękna pochwała prostoty. Tu w ogóle technicznie jest bardzo dobrze i to warto zaznaczyć. Kolejne dania tylko tę tezę potwierdzają, na przykład delikatne, subtelne mule. Ośmioletnie dziewczynki nurzają paluszki w sosie, pochłaniają małżę za małżą i mlaszczą z zadowolenia. Sama widziałam!
Giczka jagnięca to czysta rozkosz – mięso jest delikatne i pięknie odchodzi od kości, od serca podlane warzywnym sosem, który jak raz przypomina minestrone. Do tego kremowa, pełna sera i głebokiego smaku polenta i pięknie zamykająca smaki miętowa gremolata. Jak ja szanuję takie gotowanie, jakie to jest wszystko głęboko satysfakcjonujące!
No i pizza. Przecież musi być pizza, zwłaszcza, że mają piec na drewno. Wybieramy porcini & lard z serem taleggio i marynowaną, cudownie smaczną słoniną krojoną na plasterki cienkie jak tchnienie. Pizzę mają tu fenomenalną, doskonałe ciasto i te osmalone ranty, które smakują jak grzech. Ale taki grzech, którego się nie żałuje, tylko rozkoszuje nim w cichości otłuszczonego serduszka.
I na koniec, jak wisienka na torcie, domowe lody. Jezu! Te lody to jest przebój. Ciężkie, kremowe, z prawdziwą wanilią, a czekoladowe znów nie za słodkie, ewidentnie przygotowane na dobrych produktach. Nie no, po tych lodach człowkek ma ochotę wylizać pucharek!
Słuchajcie, to jest znakomita knajpa z otwartą kuchnią, bardzo fajnym, przestronnym lecz wciąż przytulnym wnętrzem, dobrą obsługą, niezłym winem i przede wszystkim znakomitym jedzeniem. To jest włoskie na miarę czasów!