Wiecie co mnie najbardziej wkurza podczas zakupów w supermarkecie? Dokładnie to samo, co wkurza mnie w niektórych umowach: drobny druk. Choć omijam żywność przetworzoną, to jednak kupuję takie rzeczy, jak choćby zwykły ketchup. Nie rzucajcie się na mnie, wiem że można zrobić ketchup w domu, ale nikt tu nie jest świętszy od Papieża, więc oddychajmy do torebki. Powiedzmy, że są produkty, którym jestem wierna i nie muszę sprawdzać składu, bo go znam. Ale co ma zrobić ktoś, kto w zupełnie zdroworozsądkowy sposób chce unikać chemicznych dodatków, a nie ma ani czasu, ani cierpliwości, ani dość dobrego wzroku czy wiedzy, aby rozszyfrowywać informacje z opakowania?
To proste. Powinien ściągnąć bardzo użyteczną aplikację, która ułatwia życie i “czyta” za nas. Appka stała się tematem szerokiej dyskusji, która niedawno przetoczyła się przez internety. Ale zacznijmy od początku.
Co to jest E-food?
E-food to prosta w obsłudze aplikacja, która wykorzystuje aparat w naszych smartfonach. Wystarczy zeskanować kod kreskowy interesującego nas produktu, a na ekranie ukaże się jego skład. Tylko po co komu aplikacja, która pokazuje to samo, co jest na opakowaniu?
Rzecz w tym, że E-food pokazuje coś jeszcze. Przede wszystkim zawiera listę dodatków do żywności, czyli powszechnie nielubianych E. Taka mini-encyklopdia, którą zawsze mamy w kieszeni. Wszystkie E oznaczone są buźkami:
Zielona, jak to w przyrodzie, oznacza że ten dodatek jest bezpieczny. Tak oznaczony jest np. chlorofil.
Jasnozielona: ok, przechodzi.
Żółta mówi: bądź ostrożny.
Pomarańczowa: dwa razy się zastanów.
Czerwona, znów jak to w przyrodzie, mówi: uwaga, zagrożenie.
Takie właśnie buźki pojawiają się przy liście składników interesującego nas produktu, więc nie musimy deszyfrować dziwnych, niezrozumiałych nazw. Mała ikonka pokazuje, czy te dodatki będą nam służyć, czy może wprost przeciwnie.
E-food to też słownik pojęć, z którego dowiemy się co to są sekwestranty czy wzmacniacze smaku. Jest zatem również walor edukacyjny.
Jak to działa?
Działanie postanowiłam sprawdzić w akcji i zabrałam moją nową appkę na przechadzkę między sklepowymi półkami. Dla jasności: produkty są przypadkowe, starałam się wybrać te, które cieszą się popularnością. Poniżej zrzuty ekranu.
Tak to wygląda na wyświetlaczu telefonu. Identyfikacja dodatków jest łatwa i przyznaję, że dość szybko przestałam czytać nazwy, wystarczały mi kolory buziek.
Minusy?
Tak, jeden. Mimo szybkiego uzupełniania bazy produktów, wciąż jest ona jeszcze stosunkowo niewielka. Baza dodatków pozwala jednak na ręczną weryfikację składu produktu. To już zajęcie nieco bardziej uciążliwe, ale wciąż mamy przy sobie bazę danych pozwalającą na określenie czy konkretny składnik jest bezpieczny i np. nie wywoła alergii.
O co ten szum?
Nie mieszam się w politykę, ponieważ rodzice obdarzyli mnie rozumem. Nie widzę sensu w komentowaniu przepychanek wokół e-food, ani opowiadania się po którejś ze stron. Dość powiedzieć, że appka mi się podoba i zamierzam jej używać, bo jest bardzo użyteczna i brakowało mi czegoś takiego. A na pytanie dla kogo może być niewygodna odpowiedzcie sobie sami.
Pamiętacie film “Skrzydełko czy nóżka”? Kiedyś to było śmieszne, a teraz już nie jest. Kiedy dzisiaj rano brałam do ręki kolejne produkty z półek i skanowałam kody, okazało się, że te bez czerwonej buźki są w absolutnej mniejszości. Półki uginają się od jedzenia, ale kiedy chce się jeść czysto, zdrowo i bez konserwantów czy polepszaczy smaku, to nagle okazuje się, że można umrzeć z głodu. Widzę tu też duży potencjał jeśli chodzi o podniesienie świadomości w kwestii działania prozdrowotnego nieprzetworzonych produktów, świadomości jak dużo chemii jest w pożywieniu i tego jak często machamy na to ręką. A machamy często. Niestety, argument mówiący o badaniach, nieszkodliwych dawkach i małych ilościach leży i kwiczy, bo nikt nie mówi o tym, że dodatki się kumulują w szeregu produktów, którymi zapełniamy koszyki. I tak zjadamy je w wędlinie, pieczywie, popijamy pseudosokami i zagryzamy ciasteczkiem o niekończącej się dacie ważności. Od rana do wieczora, dzień po dniu, rok po roku. Jedno ciasteczko jeszcze nikogo nie zabiło, ale co do dwudziestu lat jedzenia w taki sposób już nie mam pewności.