Back-lava to typowa śniadaniownia, do której trafiliśmy w sobotni poranek. Było pełno, co uznaliśmy za dobry omen. Duży błąd.
Zaczęliśmy od burka z serem i wariacji na jego temat ze szpinakiem. Burek z serem to coś, co w Grecji umilało mi prawie każde śniadanie (info dla mięsożerców – istnieje też wersja z mięsem mielonym). Tutaj dostałam letnią bułę z dziwnym, suchym serkiem wiejskim z pudełka. Marność bez smaku. I choć ciasto wygląda na chrupiące – nie jest.
Wariacja ze szpinakiem była jeszcze bardziej bułowata, choć tak samo niesmaczna.
W akcie rozpaczy zamówiłam jajecznicę, która jako jedyna dała się zjeść, po uprzednim wydłubaniu z niej podejrzanej kiełbasy o smaku mocno przypawionego psa. Talerz wygląda naprawdę zachęcająco, ale wszystkie dodatki były po prostu do kitu – feta, która leżała taka samotna i niechciana przynajmniej od dwóch dni, beznadziejne oliwki ze słoika, czyżby z Aldi? Szczęśliwie wszystkie trzy plasterki pomidora były smaczne.
Ponieważ nie rezygnujemy łatwo, postanowiliśmy zamówić baklavę (spolszczona nazwa to bakława). Skoro jest w nazwie, to powinna być dobra – tak podpowiadała logika. Duży błąd – była do dupy.
Powinna być wilgotna i kleista od miodu w środku, słodka, z lekko chrupiącym z wierzchu ciastem filo, lub jeśli nie jest superświeża – ciasto może być trochę wilgotne. Cóż, ta była słodka, owszem, ale nie koniecznie od miodu, bo jeśli był, to w śladowych ilościach. Przy tym była słodka słodyczą nieznośną, od której bolą zęby i wypadają plomby. Właściwie nie smakowała niczym, poza gwałcącym kubki smakowe cukrem. Obstawiam zwykły syrop z cukru i wody, który gdzieś może w przelocie widział łyżeczkę miodu.
Bardzo się cieszyłam, że pojechaliśmy prosto na domowy obiad, bo wyszłam głodna, choć mieli dobrą latte. I tyle.
Jeśli jeszcze to kogoś interesuje – ceny przystępne, niestety rachunek się nie zachował.