Moje bezowocne poszukiwania dobrego fish&chips w Irlandii mają długą tradycję. Pierwszy raz rękawicę podniosłam jakieś dziesięć lat temu. Na przestrzeni tej dekady i kolejnych wyjazdów doszłam jedynie do wniosku, że wszystkie te szeroko polecane miejsca powinny się zamknąć i przepaść w mrokach niepamięci. To samo powinno stać się z tanimi liniami i lotami z lotniska w Modlinie. Aż w końcu stał się cud. Przynajmniej w kwestii ryby w panierce.
Zapamiętajcie zatem ten namiar i jeśli kiedyś wybierzecie się tanimi liniami do Dublina (nie polecam w ch.), to pewnie dotrzecie i na malowniczy półwysep Howth. Wtedy oczy swe nadobne skierujcie w stronę ulokowanego w porcie małego lokaliku o krotochwilnej nazwie. Gdy będziecie czekać w kolejce na maleńki stoliczek, a będziecie, to z bardzo bliska możecie sobie pooglądać foki, które niemal jedzą z ręki po drugiej stronie ulicy. Niestety większość ludzi karmi je frytkami, którymi foki w sposób całkowicie jawny gardzą. Nie przeszkadza to ludziom nadal karmić fok frytkami. Ja nie oceniam niczyjej inteligencji, wnioski wyciągnijcie sami. Podpowiadam natomiast, że przez ścianę z Octopussy jest sklep rybny, gdzie możecie nabyć przysmaki daleko bardziej trafiające w gust fok. No powiedzcie sami, czy one nie zasługują na coś więcej?
Sam lokalik jest malutki, stoliczki też, a atmosfera więcej, niż swobodna. Wszystko tu jest albo smażone, albo utaplane w takiej ilości ciężkich sosów i sera, że arterie się zatykają jeszcze przed złożeniem zamówienia. Tak na wszelki wypadek. No, strasznie fajne miejsce!
Nie było to wielkie zamówienie, bo tylko dla dwóch osób dorosłych i dziecka, więc i recenzja nie będzie długa, ale wszystko, co tego dnia pojawiło się na naszym stole było świeże i naprawdę pyszne. I tak oto na początek kilka ostryg (w menu tylko jeden rodzaj od irlandzkiego producenta Carlingford z Mullatee, podawane po prostu z cytryną), bo lokalizacja zobowiązuje i całkiem przyzwoite domowe wino w ordynarnym kieliszku z grubego szkła. To jest takie miejsce, że ten kieliszek tu po prostu pasuje, wiec cicho. Ostrygi jak ostrygi – świeże, mięsiste, pyszne.
Dalej mamy co następuje: sążnista porcja soczystego dorsza z frytkami, który (o, niebiosa, nareszcie!) otoczony był niezbyt grubą, naprawdę chrupiącą panierką. Do tego sos tatarski, a jak ktoś chce ocet, to się znajdzie. Proszę, nie piszcie mi o puree z groszku, którego tak naprawdę i tak nikt nie lubi. Tu najważniejsza jest ryba. Ale uprzedzam, że jeśli się na nią zdecydujecie, to zrezygnujcie z przystawek, bo nie dacie rady.
W menu – jak należy się spodziewać – w zasadzie wyłącznie ryby i owoce morza. Nie zawsze traktowane w sposób klasyczny, bo znajdziecie tu ich połączenia z PARMEZANEM (tak, wiem, zawał na pełnej) czy whiskey. Bardzo swobodne podejście do gotowania, które wysoko sobie cenię. Kij w d. jest dla słabych psychicznie, oni potrzebują struktury, której już zawsze będą mogli się trzymać. My nie potrzebujemy, my się możemy puścić w rozpuście. I sosach na tłustej śmietanie. YOLO!
Tak więc bez zbędnych ceregieli na nasz malutki stoliczek wjechały przegrzebki gotowane w maśle i irlandzkiej whiskey, które podejrzewam również o szczodry dodatek sera. Do tego pajda domowego chleba i masło. Chleb ma tu o tyle znaczenie, że sosy to oni mają takie, że nie wolno, jest odgórny zakaz (!) marnowania choćby kropli. Kremowy, intensywny, pozostawiający mocne i długie wrażenie na języku, umamiczny… Dla tego sosu można zgrzeszyć, bo to nie będą zmarnowane kalorie. A nie od dziś wiadomo, że grzech ma sens tylko wtedy, kiedy warto. Tu warto.
Druga opcja, która wygląda podobnie, ale jest zupełnie inna, to soczyste kawałki żabnicy i krewetki gotowane w kremowym sosie z sherry, estragonem, chorizo i suszonymi pomidorami. A do tego co? PARMEZAN. A jak?! Nie wiem jak u Was z wyobraźnią, ale jeśli potraficie sobie wyobrazić ten smak, to… To są dwie drogi – albo jechać na Howth, albo spróbować to zrobić w domu. Sądzę, że to nie jest takie trudne i jak się ładnie uśmiechniecie, będziecie mi dawać głaski w postaci lajków, to ja ten przepis odtworzę i Wam dam. To jest umami na resorach!
Naprawdę pysznie nam się tu trafiło i bardzo Wam polecam ten adres sobie zanotować. To bardziej bar, niż restauracja. Atmosfera jest bardzo luźna, miejsca malutko i kelnerzy z trudnością przemieszczają się między stolikami, kuchnia też mała, otwarta na salę, a produkty świeże i przepysznie przygotowane.